Biblioteka poleca

Biblioteka poleca… cz. 152

Serhij Żadan – „W mieście wojna”
20 maja 2022 roku (86 dzień wojny) Serhij Żadan notuje: „W nocy znów ostrzelali Charków. Nawet w centrum było słychać. Szyby brzęczały. Ale rano znów cicho, miasto wraca do życia”. Najnowsza książka ukraińskiego pisarza, chyba najbardziej znanego poza granicami swojego kraju, została przezeń pomyślana jako kronika wojenna, którą autor sukcesywnie prowadzi w ostrzeliwanym przez Rosjan Charkowie. Jego zapiski, które właśnie dostajemy w zwartej formie, obejmują rok inwazji (25 lutego 2022 – 23 lutego 2023). Te lapidarne, spontanicznie powstające teksty, dyktowane emocjami chwili, pisane na bieżąco, a które pierwotnie autor „Internatu” zamieszczał w swoich social mediach, są przepięknym świadectwem nie tylko przywiązania człowieka do miejsca, ale i autentycznym przejawem zakorzenienia w kulturowym dziedzictwie przynależnym do tejże przestrzeni. Tego rodzaju passusów Żadan czytelnikom nie skąpi, przy okazji opisując topografię obracanego w gruzy miasta, pochylając się nad jego przeszłością, ubolewając nad zniszczeniami, jakie przyniosła rosyjska inwazja. Całość recenzji tutaj: https://www.facebook.com/JacekLech1984/posts/pfbid0A4jaubuWsMe36ToTpeJ1ebaEMz4U3L177Qmzr1mRw1wJSgRsRBkvjdwJRrcvoo2xl
Tłumaczenie: Michał Petryk

Biblioteka poleca… cz. 151

Michał Herer – „Skąd ten faszyzm”

Dookreślając definicję i pola semantyczne faszyzmu, Herer opisuje jego skomplikowane oraz niejednoznaczne relacje z nowoczesnością, kapitalizmem i mieszczaństwem. „Faszyzm jest genetycznie powiązany z mieszczańsko-kapitalistyczną nowoczesnością. Oznacza to, że za jego genezę odpowiedzialne są problemy, jakie wytwarza ta formacja historyczna” – pisze autor. Książka Michała Herera bez wątpienia porządkuje wiedzę o faszyzmie i może inspirować do jej poszerzenia poprzez lekturę innych publikacji. Można ją traktować jako swoiste kompendium wyjaśniające specyfikę radykalizowania się skrajnej prawicy. A w dzisiejszych czasach to wiedza niezwykle potrzebna. Cały tekst tutaj: https://www.facebook.com/JacekLech1984/posts/pfbid0CTkksFHcHifg8bjcpshpuyhbwKQme1cT2hKqEMbvPh6cgwstfyeuU1J5kzz4vU1sl

Wydawnictwo Krytyka Polityczna, 2024.
Projekt okładki: Katarzyna Błahuta

Biblioteka poleca… cz. 150

Lucia Berlin – „Witaj w domu”

Lucia Berlin zmarła przedwcześnie, lecz żyła intensywnie, często zmieniając miejsca zamieszkania. Okoliczności życiowe i rodzinne, o których opowiada w swoich fragmentarycznych wspomnieniach, spowodowały, że nie potrafiła wieść innego, bardziej osiadłego trybu życia, który umożliwia zakorzenienie człowieka w pewnej przestrzeni. Alaska, Montana, Idaho, Santiago w Chile, Nowy Meksyk, Teksas, czy Kalifornia to jedynie kilka z miejsc tymczasowego pobytu pisarki. Książka Lucii Berlin „Witaj w domu” będąca niedokończonym zbiorem jej wspomnień, wzbogaconym o listy i fotografie, oprócz memuarystycznej części pierwszej oraz drugiej – w której możemy przeczytać wybraną korespondencję autorki z lat 1944-1965, kierowaną najczęściej do zaprzyjaźnionej rodziny Dornów – zawiera ciekawy wykaz miejsc wraz z komentarzami odnoszącymi się do uciążliwości doznawanych w tych właśnie chwilowych siedliskach. Całość tekstu recenzji tutaj:

https://www.facebook.com/JacekLech1984/posts/pfbid02tzwPoG5PizcDmjSd66mqLwFGSszUNWh1jcB1ZNdqyppsuf9vk1PnkhDG8if3bZNAl

Przekład: Dobromiła Jankowska
Projekt okładki: Agnieszka Pasierska

Biblioteka poleca… cz. 149

Santiago Roncagliolo – „Noc szpilek”

Santiago Roncagliolo nie jest u nas pisarzem całkowicie nierozpoznawalnym. Przynajmniej dwie z jego książek polski czytelnik powinien pamiętać. „Czerwony kwiecień” i „Wstyd” ukazały się pod koniec pierwszej dekady XXI wieku w prestiżowej serii prozatorskiej Wydawnictwa Znak. Od tego czasu lat już jednak trochę minęło. Dostajemy więc od Wydawnictwa Art Rage ostatnią powieść Peruwiańczyka noszącą enigmatyczny tytuł „Noc szpilek”. W warstwie fabularnej kluczowa jest właśnie ta jedna tytułowa noc, która sprawiła, że życiorysy czterech bohaterów tej narracji zostały na zawsze w sposób szczególny naznaczone. Całą recenzję książki przeczytacie tutaj: https://www.facebook.com/JacekLech1984/posts/pfbid0n95zGvqVGTGaqEq7LqUDKNR21czyHaXiWzhmywQdFTqwGueVFbw7ciUAMCy4Jgrzl

Wydawnictwo Art Rage, 2024.
Tłumaczenie: Tomasz Pindel
Projekt okładki: Sabina Twardowska

Biblioteka poleca… cz. 148

Sebastian Barry – „Tysiąc księżyców”
Sebastian Barry, wybitny irlandzki prozaik, do swojej historii opowiedzianej w „Dniach bez końca”, książce wydanej po polsku w 2019 roku, dopisał ciąg dalszy. Tak więc losy bohaterów poznanych już wcześniej: Thomasa McNulty’ego oraz Johna Cole’a zyskują swoją kontynuację, i co trzeba podkreślić, jest to kontynuacja niezwykle udana, choć utrzymana trochę w odmiennym duchu. W odróżnieniu od macierzystej narracji, w której Barry udzielił głosu Thomasowi, „Tysiąc księżyców” ma narratorkę. Jest nią indiańska dziewczynka z plemienia Lakota, przygarnięta przez mężczyzn i nazwana przez nich Winoną. Ten prosty w gruncie rzeczy zabieg formalny pozwala autorowi w sposób maksymalnie autentyczny zbliżyć się do pokazania amerykańskiego Południa – pokonanego, zanurzonego w resentymentach i nostalgii, ale przede wszystkim obciążonego następstwami wojny secesyjnej. Te właśnie konsekwencje w najnowszej powieści Irlandczyka bardzo mocno rezonują, tworząc realia świata przedstawionego. Perspektywa jednostki podwójnie wykluczonej (rasowo płciowo): kobiety oraz przedstawicielki rdzennej kultury Ameryki wydaje się być o wiele bardziej uzasadniona aniżeli dalsze opowiadanie tej historii przez McNult’ego. Zresztą w „Tysiącu księżyców nie chodzi już o to, co stanowiło główny zrąb narracji w „Dniach bez końca”. Winona wraz z Johnem i Thomasem, a także dwojgiem wyzwolonych niewolników mieszka na jednej z farm w zachodniej części Tennessee, tworząc rodzinę, którą dziś zapewne nazwalibyśmy patchworkową. Jak się okaże, w przypadku kilkunastoletniej Lakotanki, wspomniane podwójne wykluczenie, zespolone z rasistowskim prawem regulującym życie na Południu, okaże się tragiczne w skutkach.
Bardzo istotne są zatem trzy komponenty tej opowieści: przestrzeń, jej historyczne tło oraz czasy, w których została osadzona. Tennessee w połowie lat siedemdziesiątych XIX wieku było miejscem dla mniejszości etnicznych, delikatnie mówiąc, nieprzyjaznym do życia. W wojnie secesyjnej armia tego stanu tworzyła trzon sił Konfederacji. Barry sprytnie ulokował czas zdarzeń „Tysiąca księżyców” w końcowym okresie tak zwanej rekonstrukcji, kiedy to próbowano odbudować państwo, a Południe po przegranym konflikcie usiłowało nie tylko ekonomicznie się podnieść, ale i na nowo pod względem tożsamościowym zdefiniować, już nie jako gospodarczy potentat bazujący na niewolnictwie. Twórcę „Tajnego dziennika” w najnowszej powieści interesuje ten społeczno-kulturowy ferment, dlatego też mocno drąży w zabliźnionej, ale jeszcze nie w pełni zagojonej ranie, jaką jest dla Amerykanów ich dziewiętnastowieczna historia. O ile wiodącym tematem w „Dniach bez końca” było doświadczenie uczucia i braterstwa w epicentrum piekła amerykańskiej wojny domowej i wojen, w których także nasi bohaterowie mordowali indiańską ludność (co poniekąd stawia tę powieść w pozycji literatury demitologizującej przeszłość), o tyle „Tysiąc księżyców” skupia się na zobrazowaniu społecznych i kulturowych konsekwencji kolonialno-rasistowskiego dziedzictwa Stanów Zjednoczonych. Winona ma świadomość swoich korzeni oraz tożsamości. Wyraża to w powieści po wielokroć: „Byliśmy dla nich niczym. My, ludzie tak dumni, dla innych nadawaliśmy się tylko do tego, by nas zabić. Myślę o tej dumie i o tym, jak ją skruszono, rozbito w proch, co rozwiał się na wietrze. Co zatem z odwagą mojej matki? Czy ona także zmieniła się w pył? Co z opowieściami, mową, wielkim szacunkiem, jaki mieliśmy dla siebie, zwierząt i wszelkich rzeczy?”.
Incydentem uruchamiającym ciąg zdarzeń fabularnych w „Tysiącu księżyców” staje się gwałt na Winonie, dokonany przez młodego, białego mężczyznę. Narratorka mówi: „Zabicie Indianina nie było przestępstwom, bo Indianin nie był niczym szczególnym. Znam się na tych sprawach i dlatego je spisuję”. To czymże więc w oczach białych jest gwałt na indiańskiej dziewczynie, jeśli jej zabójstwa tamtejsze prawo stanowe nie potraktowałoby szczególnego surowo? Barry’emu, twórcy z zewnątrz – bo przecież nie Amerykaninowi – poniekąd udaje się to samo, co Faulknerowi, pisarzowi tak przecież mocno zanurzonemu w kulturze i niechlubnej tradycji Południa: opowiedzieć o rasistowskich uprzedzeniach i bezprawiu z nimi związanym w bolesny i bezkompromisowy sposób. Autor umiejętnie przy tym oddaje napięcie, które zaistniało wraz z tragiczną sytuacją, jaka przydarzyła się Winonie. Fabuła opowiadająca o tych akurat czasach stanowi kolejną trudną i gorzką wyprawę w przeszłość, podjętą przez znakomitego pisarza w konkretnym celu. Dobrze, że literatura piękna takie próby od czasu do czasu podejmuje. Proza, której w żadnym wypadku nie można przeoczyć.
Wydawnictwo Art Rage, 2023.
Projekt okładki: Marta Krzemień-Ojak

Biblioteka poleca… cz. 147

Łukasz Krukowski – „Mam przeczucie”
Młody i zdolny pesymista. Tak postrzegam Łukasza Krukowskiego po lekturze jego powieści, która w ubiegłym roku miała swoją premierę. To moje pierwsze spotkanie z jego twórczością, i kiełkuje we mnie przeczucie (no właśnie!), że nie ostatnie. Momentami czułem autentyczną radość, że oto czytam coś nowego, świeżego, a ponadto da się w tym tekście wyraźnie wyczuć, że kolejny młody pisarz usiłuje skonkretyzować swój patent na literaturę, co zawsze cieszy, jeśli twórca czyni to w sposób inteligentny i niesztampowy. W przypadku tego akurat kształtującego się prozaika warto podkreślić też świadomość kierującą sięganiem po literackie konwencje; Łukasz Krukowski wie bowiem, że umiejętne ich zespolenie może wywołać pierwszorzędny efekt. I taka też jest ta książka. Efektowna, nie efekciarska. „Mam przeczucie” to zmyślnie utkana proza, w której można wyodrębnić rozmaite rejestry, od powieści psychologicznej po postapo. Skrajność, ktoś powie, lecz nie do końca, bowiem fabuła Krukowskiego jest napisana tak zgrabnie, że czytelnik ani myśli o przerwaniu jej lektury, chcąc poznać finał losu nieszczęsnego Artura, którego pieniądze nieszczególnie się trzymają z racji jego zgubnej skłonności do gier hazardowych. Choć akurat nie to jest największym problem głównego bohatera powieści Łukasza Krukowskiego. Istnieją bowiem zdecydowanie gorsze udręki od okazjonalnych wizyt u bukmachera. Prawdziwe demony skrywają się w umyśle Artura cierpiącego na pogłębiającą się paranoję. Młody mężczyzna ma przeczucie nadchodzącego kresu świata, jaki znamy. I do tegoż końca chce się jak najsolidniej przygotować. By czytającym to nakreślić, Łukasz Krukowski przeprowadza ich zatem poprzez mroczne zakamarki umysłu bohatera, chcąc przy okazji powiedzieć coś istotnego, co od Arturowych rojeń jest bardzo dalekie. W tym miejscu warto się choćby pochylić nad kwestią przeorientowania naszego myślenia o mechanizmach sterujących ekonomią. Autor wskazuje na demiurgiczną i jednocześnie trudną do przewidzenia siłę kapitału, ciekawie rozgrywając wątki związane z inwestowaniem w kryptowaluty. Tak, pieniądz jest jednym z ważniejszych bohaterów tej książki. Ale też przy okazji opowiada o tym, jak paranoiczne umysły tworzą aberracyjne scenariusze, chłonąc rozmaite spiskowe teorie. Przeczucie nadchodzącej zagłady popycha naszego bohatera do prepperingu, co akurat w jego sytuacji życiowej jest posunięciem niebywale irracjonalnym. Bo przecież trzeba być gotowym na każdą ewentualność – usłyszelibyśmy od Artura. Jeśli wierzyć zapowiedziom autora, jego kolejna powieść będzie bardziej dojmująca od ubiegłorocznej. Czekam więc z niecierpliwością. Intrygujące!
Projekt okładki: Justyna Frąckiewicz
Premiera: 2023-04-17

Biblioteka poleca… cz. 146

Grzegorz Bogdał – „Idzie tu wielki chłopak”
Druga książka zawsze jest dla pisarza jakąś formą sprawdzenia jego literackiego talentu. Wygląda na to, że Grzegorz Bogdał „zadomowił się” w krótkiej formie, bowiem po wydanej sześć lat temu „Florydzie”, powraca ze zbiorem tekstów narracyjnych noszącym intrygujący tytuł „Idzie tu wielki chłopak”. Wbrew pozorom rejestr opowiadania, pomimo swojej gatunkowej chłonności, jest dość trudną formą literacką, wymagającą od twórcy umiejętności panowania nad językiem i chirurgicznej wręcz precyzji w konstruowaniu świata przedstawionego. Drugi zbiór opowiadań Grzegorza Bogdała wypada w tych formalnych obszarach bardzo dobrze. To literatura dopracowana i dojrzała, skierowana do wymagającego odbiorcy, którego nie satysfakcjonują podawane wprost, pozbawione niejednoznaczności, historie. Bo niejednoznaczności i konkretu ocierającego się o groteskę jest w niej pod dostatkiem.
Istotny dla hermeneutyki czytania „Wielkiego chłopaka” wydaje mi się sposób pojmowania literatury przez jego autora. Grzegorz Bogdał powiada bowiem, że w literaturze poszukuje „interesującej opowieści. I nagłego wytrącenia z równowagi. Momentów, w których się okazuje, że narracja zostaje rozsadzona, robi zwrot lub nieoczekiwanie się domyka w poukładaną kompozycję – czyjeś zmyślone życie przyprawia wtedy o grozę. Już się nie wydaje takie zmyślone. Strach – i jednocześnie pokusa – obejrzeć się za siebie. To wytrącenie z równowagi przydarza się dzięki opisowi, zdaniu, kwestii dialogu, jakiemuś zdarzeniu albo za sprawą samego języka; najlepiej, gdy jest przygotowane przez opowieść. No więc szukam opowieści, których autorki i autorzy, z rozmysłem lub nie, na przemian tworzą i rozbijają ład”.* Ów fragment rozmowy ustawił poniekąd moją lekturę jego ostatniej książki, bo bez wątpienia sporo w tej prozie zaskoczeń i momentów wytrącających czytelnika z równowagi czy z dobrego samopoczucia – wypadałoby nawet powiedzieć. A egzystencjalna groza, ta, która wyłania się z codzienności, dotykająca życia chyba każdego człowieka jest w dużej mierze wiodącym tematem tych dziesięciu opowiadań, w których z ułomków składamy biografie ludzi szczelnie pozamykanych w swoich codziennościach. Bo każdy z nich ma swoją, rzecz jasna.
W centrum zbioru tekstów Grzegorza Bogdała leży więc doświadczenie codzienności, w całym jej skomplikowaniu; to proza wyrastająca z życia i karmiąca się zdarzeniami w nim zakorzenionymi, dlatego wydaje mi się, że autor wrzucający swoich bohaterów w takie a nie inne perypetie, przypisujący im określone losy, podejmuje z czytelnikiem pewien dość wyrafinowany rodzaj gry, gry toczącej się już na metapoziomie. Pomyślcie – zdaje się mówić pisarz – czy przypadkiem ta fikcja nie odsyła do czegoś o wiele głębszego, czy owo zmyślenie nie odnosi się czasem do jakichś ogólnych praw o naturze świata. U Bogdała ponadto jest kogo podglądać, bo jego postaci są naprawdę wyraziste, posiadające wystarczającą dawkę autorefleksji, tak potrzebnej do oszacowania swojej wartości. Czytając nie tylko tytułowe opowiadanie, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że twórca „Florydy” poszukuje jakichś pęknięć w tej oswojonej przez bohaterów codzienności, przez które mogłoby wniknąć w nią coś metafizycznego, nadając tym samym ich egzystencjom jakąś nową jakość. Dlatego właśnie jest to proza ostentacyjnie niemodna. Ale mnie to bardzo odpowiada.
A poza tym nikt tak nie pisał o mężczyźnie w przebraniu wiewiórki. Przynajmniej ja niczego podobnego nie czytałem. No i ten precyzyjny język! W oszczędnej prozie Grzegorza Bogdała każde słowo ma swoje ekonomiczne wręcz uzasadnienie. Czytajcie zatem jego najnowszy zbiór opowiadań. Warto!
* Fragment rozmowy Grzegorza Bogdała z Martyną Gancarczyk opublikowanej w lutym tego roku na stronie https://akcja.czytajpl.pl/ .
Projekt okładki: Kamil Rekosz

Biblioteka poleca… cz. 145

Marek Krzystanek – „Nowe wojny”

Rzadko piszę o poezji, bo mówiąc szczerze, na prozie znam się lepiej, proza też zawsze mocniej naznaczała moje czytelnicze doświadczenie. Dla Marka Krzystanka zrobię jednak wyjątek, bowiem jego „Nowe wojny” zasługują na to, by tę niezwykle interesującą poetycką książkę choć szczątkowo omówić. Talent jej autora do operowania metaforą jest niezaprzeczalny. Zbliżę się jedynie do tej liryki, bo nie znam wcześniejszych zbiorów wierszy tego poety, choć tworzy on już od 2007 roku, kiedy ukazały się jego debiutanckie „Krwawe Zimy”. Potem opublikował jeszcze sześć książek poetyckich. Mierzenie się pod kątem literaturoznawczym z twórczością poetów urodzonych po roku 1970 to też działanie po trosze karkołomne, bowiem poezję przez nich tworzoną cechuje wyraźnie akcentowany indywidualizm, zarówno na poziomie języka, idei, jak i formy. Nadużyciem byłoby więc używać w odniesieniu do nich kategorii pokolenia czy formacji, jako, że każdy z nich w rozmaitych obszarach poszukuje swojej poetyckiej dykcji. Po wyemancypowaniu się poezji młodych z brulionowego kontekstu, który na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku wytyczał jeszcze jakieś poetyckie nurty, połowa ostatniej dekady XX wieku przyniosła wiele interesujących, lecz skrajnie osobnych poetyckich głosów, które nie potrzebowały już zakotwiczenia w żadnej formacji. Tę osobność znakomicie widać w przypadku poezji autora „Bestionizmu”. Próbując sytuować twórczość Marka Krzystanka, debiutującego dość późno w stosunku do twórców wywodzących się z jego generacji na pewnym tle, trzeba mieć to na uwadze. Jednym ze składowych tego tła jest bez wątpienia ludzka psyche, drugim – czerpanie z metafizyczno-antycznego imaginarium.

Poeta ten, który na co dzień zajmuje się czymś zgoła odmiennym od pisania wierszy (jest bowiem profesorem nauk medycznych w zakresie psychiatrii oraz Kierownikiem Kliniki Rehabilitacji Psychiatrycznej Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach), potencjał twórczej mocy dostrzega właśnie w poezji metafizycznej, dlatego można go określić mianem kontynuatora tego szlachetnego nurtu, choć – zaznaczę – z pewnym wyraźnym zastrzeżeniem: to poezja zakorzeniona w mrocznej metafizyce, wyraźnie odwołująca się także do tradycji budujących cywilizacyjny fundament Zachodu. „Nowe wojny” to również przykład na to, że liryka utrzymana w tonacji filozoficzno-egzystencjalnej jest czymś więcej niż estetycznym urzeczeniem klasyczną, wysublimowaną formą wiersza. Metafizyczność liryków zawartych w siedmiu niezwykle wymownych cyklach składających się na ostatnią książkę poetycką Krzystanka, staje się punktem centralnym, osią wokół której poeta buduje sytuacje liryczne poszczególnych utworów. Jeśli chcielibyśmy wpisać poezję Marka Krzystanka w jakiś porządek poetycki, to byłaby ona bliska tak zwanej „rzeczywistości wykształconej”, a więc takiemu sposobowi przedstawiania świata, w którym konstytutywne są idee oraz formalny porządek organizujący poezję. Sytuacje liryczne w wierszach śląskiego poety są mocno zakotwiczone w różnych tradycjach tworzących swoistą niejednoznaczność. Podmiot liryczny wierszy Krzystanka wcale nie zadowala się powierzchownym czytaniem wielowarstwowych, nakładających się na siebie tradycji, lecz szuka sensu w złożoności tego, co zwykło się określać mianem dziedzictwa. Poetyka „Nowych wojen” krąży więc wokół motywów antycznych (cykl „Dzieci Agamemnona”) oraz biblijnych (cykle: „Maria z Magdali”, „Światła Lucyfera” i „Nowa Apokalipsa”), będąc areną starć pomiędzy tym, co uporządkowane lub pozornie uporządkowane a destrukcyjną siłą chaosu. Pragnienie ładu i porządku w lirykach Marka Krzystanka nadającym kształt „Nowym wojnom” niejednokrotnie zderza się z żywiołem rozkładu i katastrofy. Ostatnia książka poetycka pozwala więc dostrzec w Marku Krzystanku człowieka, który z gnostycką podejrzliwością patrzy na świat, a kultura jest przez niego postrzegana jako przestrzeń ocalająca, źródło sensu i najwyższych wartości.

EduFactory, Katowice, 2023.

Layout: Wojciech Osuchowski

Biblioteka poleca… cz. 144

Jakub Nowak – „To przez ten wiatr”

Jakub Nowak swoją debiutancką powieścią postanowił zagrać z czytelnikiem w bardzo wysublimowaną literacką grę. W grę pełną aluzji, lecz przede wszystkim opartą na biografiach dwóch ikon polskiej kultury XIX wieku. Autor skupił się bowiem na amerykańskich epizodach z życia Heleny Modrzejewskiej i Henryka Sienkiewicza, tworząc zakręcony literacki wariant ich życiorysów w równie niekonwencjonalnej narracji, która wiele czerpie z westernu i powieści historycznej. A może nawet i z romansu, jeśli uważniej przyjrzymy się głównej heroinie, którą jest nie kto inny jak Helena Modrzejewska… Owa historyczność jednak, mimo że obecna w tym tylko z pozoru karkołomnym, bo niezwykle udanym prozatorskim debiucie Nowaka, winna zostać wzięta w podwójny nawias. Trzeba autorowi przyznać, że swój literacki pomysł na powieściowy debiut na każdym poziomie doprowadził do perfekcji. Dostaliśmy fabułę, którą czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem, zaś jej kolejne warstwy przed uważnym czytelnikiem odsłaniają aluzje i tropy wiodące ku demaskacji tego co, wydaje się święte i nienaruszalne. Zresztą nie chodzi tylko o demontaż mitów narosłych wokół Modrzejewskiej i Sienkiewicza, lecz również o literackie aluzje wpisane w tekst „To przez ten wiatr”. Ciekawym zabiegiem, który w przypadku tej powieści doskonale się sprawdza, a po który sięgnął Nowak, jest filiacyjna zależność pomiędzy postaciami i wątkami wpisanymi w twórczość Sienkiewicza a postaciami wykreowanymi przez Nowaka, który raz po raz tworząc ich powinowactwa, „puszcza do czytelnika oko”. Obsadzając na wskroś postmodernistyczną i transgatunkową opowieść postaciami znanymi choćby z edukacji szkolnej, Jakub Nowak kapitalnie zanegował historyczność Modrzejewskiej i Sienkiewicza, nadkruszył ich pomnikowość, gdyż zarówno aktorka, jak i początkujący pisarz w fabule „To przez ten wiatr” stają się pełnokrwistymi charakterami, dalekimi od majestatyczności, przez pryzmat której zwykło się te podręcznikowe skądinąd postaci postrzegać. Inna rzecz, że po przetworzeniu tej jakże wciągającej czytelnika historii na scenariusz, mógłby na jego kanwie powstać film bliski estetyce obrazów Quentina Tarantino. A sprzyjają temu nie tylko to, w jaki sposób pisarz prowadzi narrację, ale też obrazowy, plastyczny język cechujący się dbałością o szczegóły, czy celne, dopracowane dialogi. Filmowy potencjał tej książki jest więc przeogromny.

Jesteśmy więc w Anaheim, w stanie Kalifornia, pomiędzy jesienią 1876 a początkiem następnego roku. Trzydziestosześcioletnia Modrzejewska i młodszy od niej o sześć lat Sienkiewicz, nieznany jeszcze wówczas szerzej prozaik, póki co felietonista pisujący teksty do „Gazety Polskiej” obok innych rodaków-emigrantów rezydują w wynajętym domu. Kilkumiesięczny pobyt autora „Krzyżaków” oraz Modrzejewskiej w towarzystwie jej męża, Karola Chłapowskiego, i syna z pierwszego związku aktorki, Rudolfa, na kalifornijskiej ziemi to szalenie inspirujący epizod, wokół którego Jakub Nowak buduje tkankę fabularną powieści. Mnie w tej narracji szczególnie podobają się dwie rzeczy. Po pierwsze, to, jak prozaik zręcznie żongluje konwencjami gatunkowymi, tworząc niejednoznaczną opowieść o ludziach, o których zdawać by się mogło, że nie sposób opowiadać inaczej niż poprzez podręcznikowe passusy. Sienkiewicz? Modrzejewska? Nie, to nie może się udać. Postaci ze spiżu, obrzydzone przymusem uwielbienia w duchu edukacji rodem z „Ferdydurke” Gombrowicza. No cóż, po lekturze narracji Jakuba Nowaka okazuje się, że można inaczej opowiadać o pomnikowych postaciach, tak mocno przecież osadzonych w historii kultury polskiej, a do tego przekonujemy się, że można o nich pisać w sposób literacko kunsztowny i nienużący. Tam, gdzie stykają się biografie Sienkiewicza i Modrzejewskiej, Jakub Nowak uruchamia nieokiełznaną wyobraźnię, dopełniając nią ich relację, budując historię o przemocy i miłosnym napięciu z polskimi emigrantami w tle. Bo oprócz wspomnianych już tutaj postaci, na kartach powieści „To przez ten wiatr” pojawiają się także inni Polacy: wielkopolski ziemianin Julian Sypniewski wraz z żoną i dziećmi oraz rysownik Łucjan Paprocki. Ta konkluzja wiedzie bezpośrednio do drugiej kwestii, która mnie w debiucie Nowaka ujęła, a mianowicie do tego, jak w sposób nienachalny i literacko wyrafinowany można rozwiewać otaczające jakąś postać czy postaci mity. Recepta na to jest prosta, wystarczy przypis im całą paletę emocji, których próżno szukać w opracowaniach biograficznych, a potem wrzucić ich w świat literackiej fikcji. I cała ta pomnikowa otoczka znika. W tym właśnie tkwi siła tej znakomitej powieści, która z krzepiciela serc i aktorki grającej role z dramatów Szekspira i Słowackiego czyni literackich nie byle jakich protagonistów. Składowe tejże siły to niebanalne literackie kreacje, pisarski talent Jakuba Nowaka oraz jego słuch do języka. Bardzo jestem ciekaw jego drugiej powieści, bo „To przez ten wiatr” poprzeczkę stawia naprawdę wysoko. Dla jednych będzie to niepokojąca, dla drugich natomiast niepokojąco zabawna historia. Czytajcie, bo tegoroczna Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza przyznana Jakubowi Nowakowi za tę właśnie książkę w pełni mu się należała.

Wydawnictwo Powergraph, 2022.

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Biblioteka poleca… cz. 143

Mikołaj Łoziński – „Stramerowie”

Po czterech latach od premiery powieści „Stramer”, książki głośnej i docenionej nie tylko przez krytyków, ale i przez czytelników, Mikołaj Łoziński nieoczekiwanie wydał kontynuację losów rodziny tarnowskich Żydów z ulicy Goldhammera, dopisując jej wojenne i powojenne losy. W nowej fabule autora „Reisefieber” Tarnów będący przestrzenią opowiadanej historii znika jednak z jej świata przedstawionego, podobnie jak nieobecny w niej jest także tytułowy bohater pierwszej części, pater familias Stramerów, Nathan. Jeśli pierwsza część powieści Łozińskiego skupiała się na egzystencji rodziny Stramerów w latach trzydziestych, to jej kontynuacja zabiera czytelnika w czasy okupacyjnego piekła oraz w realia wczesnego PRL-u, w których wszyscy sześcioro muszą się jakoś po swojemu zadomowić, rozpocząć życie na nowo, w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych, tak odmiennych od wrytych w pamięć lat spędzonych w małym mieszkaniu przy wspomnianej ulicy. Lokuje więc Łoziński rozproszone po wejściu hitlerowców do Tarnowa dzieci Natana Stramera w różnych, bliższych bądź dalszych od rodzinnego miasta miejscach; rzecz dzieje się głównie w Warszawie, ale też w Krakowie, we Lwowie, w Moskwie, a nawet w Davos.

Zestawiając ze sobą obie części tej fabularnej dylogii, łatwo nasuwa się swoiste rozpoznanie dotyczące tematu, na który Łoziński kładzie wyraźny nacisk. O ile „Stramer” był pomyślany jako opowieść o żydowskiej tożsamości (autor zręcznie w tej narracji rozprawiał o codzienności, tradycji, o tym, co wewnątrz tej społeczności jest fundamentalne), o tyle druga część cyklu pozwala się już czytać jako gorzka narracja o utracie tożsamości, jej zanikaniu za cenę przetrwania Zagłady. Z Welą, Nuskiem, Rudkiem, Reną, Hesiem i Salkiem historia obeszła się łaskawie. O wiele łaskawiej niż z innymi Żydami, którzy ginęli nie tylko w hitlerowskich miejscach kaźni, ale też zabijani przez polskich sąsiadów. Wszyscy młodzi Stramerowie w różnych okolicznościach przeżyli bowiem wojnę. Kluczowy dla takiej wykładni lektury ostatniej powieści Łozińskiego jest finałowy jej rozdział, w którym następuje powojenne spotkanie ocalałego z Zagłady rodzeństwa. Stramerowie są świadomi ceny, jaką przyszło im zapłacić za przeżycie. Po Holokauście każde z nich żyje pod innym nazwiskiem, wojna dopisała im do tych przybranych nazwisk już bynajmniej nie fałszywe losy. Życie w ukryciu, rzecz jasna, w okupacyjnych warunkach, niosło mniej lub bardziej pewną gwarancję przetrwania. Czasy powojenne wiadomo też, jakie były. Powrót do rodowego nazwiska, zdradzającego pochodzenie, „drażnił niepotrzebnie uszy”, jak mówi trzecioosobowy narrator „Stramerów”. W tym też kontekście Łoziński kapitalnie rozgrywa jeden z najbardziej obsesyjnych i zarazem nośnych prawicowych mitów, mit żydokomuny, brawurowo dekonstruując antysemicką myślową kalkę upraszczającą złożoność tużpowojennych czasów.

Salek zapalił wszystkie światła i ustawił całą rodzinę w korytarzu, pod lustrem z rzeźbioną ramą. Stali rozmyci obok siebie. Stracili kontury. Nic ich nie dzieliło. Wszyscy zlewali mu się w jedną całość. Najmłodsza z rodzeństwa, Wela, połączyła się z mężem Natkiem i z Ewą, żoną Hesia, która przechodziła z kolei w jego Anne-Marie i w pozującego na środku Rudka z żoną Łucją, która była równie rozmazana, co stojąca obok Rena, jej mąż Zygmunt i córka Rudka, Róża. (…) Teraz nie mógł ich objąć. Każdy nazywał się już inaczej, doszły żony, mężowie, dziecko. Rozsadzali kwadratowy kadr”.

Daleko jest „Stramerom” do optymizmu obecnego w pierwszej części cyklu. To zupełnie inna, lecz nie mniej znakomita, wpisująca się w tradycyjne ramy narracyjne powieść środka. Nathan i Rywka, zostali pozbawieni poczucia zagrożenia czyhającego na ich społeczność. Łoziński odebrał im tę świadomość, za to ich dzieci podwójnie naznaczył doświadczeniem Holokaustu. Polecam.

Wydawnictwo Literackie, 2023.

Projekt graficzny: Przemek Dębowski

Biblioteka poleca… cz. 142

Ishbel Szatrawska – „Toń”

Ishbel Szatrawska, autorka niezapomnianego dramatu „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia” w swojej pierwszej powieści zabiera czytelników w zupełnie inną literacką podróż. Inną pod względem formalno-gatunkowym, jak i tematycznym – jeśli za punkt odniesienia weźmiemy jej wspomniany tekst sceniczny. Przestrzeń swojej epicko zakrojonej narracji Szatrawska lokuje – podobnie jak mamy to u Kempowskiego – na terenach dawnych Prus Wschodnich, przez które kilkakrotnie w ich dziejach przejeżdżał walec historii, przemieniając życiorysy mieszkańców tamtejszych ziem w piekło. Ten ostatni splot dziejowych wypadków całkowicie zmienił tożsamość obszarów będących kulturowym tyglem niemieckości, mazurskości, polskości i litewskości. Tak więc pochodząca z Olsztyna pisarka w „Toni”, chcąc oddać owe kulturowo-polityczne przemiany, jakie zaszły na styku tych kultur, skupia się na końcowym okresie działań drugowojennych, związanych z przybyciem tam czerwonoarmistów oraz kapitulacją Königsbergu. Mam pozytywne wrażenie odnoszące się do sposobu kreowania rzeczywistości historycznej w „Toni”; autorka chcąc opisać rugowanie niemieckości dokonujące się tam w myśl budowania pojałtańskiego ładu, stara się ten wątek historii dawnych Prus Wschodnich ująć jako doświadczenie dla tych ziem fundamentalne. Z tego też właśnie powodu ta druga – historyczna – część powieści, jest najobszerniejsza. Przy okazji mówienia o „Toni” wypada nadmienić, że jej akcja dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych. Choć, gwoli ścisłości, jest i trzecia, ledwie zarysowana – odsyłająca do czasów PRL-u. Obcujemy więc głównie ze wspomnianym planem historycznym, w którym toczą się losy migrantki Janki – młodej kobiety prawdopodobnie pochodzącej z Litwy, która wraz z przesuwającym się frontem przybyła na tereny wchodzące wcześniej w obszar Rzeszy i osiadła w domu nad Gubrem. Sprzedaż tego poniemieckiego zresztą siedliska, staje się wiodącym wątkiem współczesnego planu powieści Szatrawskiej; znajdują w niej odbicie bieżące zdarzenia będące pokłosiem prowadzonej w ostatnich latach polityki: kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią oraz ideologicznego zawłaszczenia uczelni. Z tym drugim problemem mierzy się Alicja, wnuczka Janki, naukowczyni doświadczająca dziekańskiej cenzury w postaci blokady badań wpisujących się w drażliwy politycznie temat.

Nietrudno zauważyć, że bardzo istotnym problemem „Toni” jest wojenna przemoc wobec kobiet. Mówiąc o sowieckiej nawałnicy nadciągającej po 1944 roku wraz z przesuwającym się frontem, nie sposób pominąć tragicznego wątku gwałtów, których skali i okrucieństwa trudno sobie wyobrazić. Ów temat u Szatrawskiej niezwykle mocno rezonuje. Niemal każda z bohaterek przez nią wykreowanych styka się z seksualną przemocą ze strony czerwonoarmistów. Wewnętrzne przekonanie żołnierzy, skutecznie zresztą podsycane przez sowiecką propagandę, o konieczności kary, która powinna dotknąć mieszkańców wrogiego państwa, niezależnie od płci, było straszliwie przez nich egzekwowane. Niezwykle w tym kontekście przeraża scena osadzona w königsbergskim szpitalu, gdzie na oczach Maxa, jednego z głównych bohaterów, rozgrywa się dramat niemieckich pielęgniarek. U Szatrawskiej, co oczywiste, dominuje perspektywa prezentystyczna. Po latach milczenia i tabuizowania tematu sowieckich gwałtów, dzięki badaniom historyków wiemy, jak wyglądało stacjonowanie Armii Czerwonej na zajętych przez nią terenach. Tak więc wszelkie wzmianki o niej na kartach „Toni” są zapowiedzią nieuchronnie nadciągającej apokalipsy. Jak jednak pokazuje większość wspomnień i relacji, pierwszy kontakt z Sowietami nie zapowiadał jakichś tragicznych prześladowań ludności cywilnej. Żołnierze radzieccy na samym początku zajęci byli bowiem łamaniem oporu wroga. Dopiero wkraczające za nimi oddziały czyszczące, tropiąc niedobitych bądź ukrywających się Niemców, ale też „elementy ideologicznie wrogie”, poszukiwały także kobiet. Nawiasem mówiąc, temat wojennych gwałtów pojawia się w dwóch znakomitych, wydanych niedawno publikacjach. Mam na myśli „Kobietę na froncie” Alaine Polcz, książkę będącą wspomnieniami autorki, a opublikowaną u nas w tym roku w Marginesach oraz historyczną pracę „Niedopowiedziane biografie” Jakuba Gałęziowskiego, traktującą o dzieciach narodzonych wskutek wojennej przemocy seksualnej, wydaną jesienią ubiegłego roku przez Krytykę Polityczną.

Przy okazji „Toni” warto podkreślić jej epicki rozmach i pewien wyraźnie wyczuwalny autorski koncept, który legł u podstaw tej powieści. Jeśli istnieje coś takiego, jak prawidłowość dziejowa, czy jakaś heglowska logika historii (choć wiem, że duch dziejów to tylko filozoficzny abstrakt), Szatrawska zdaje się to rozumieć, dlatego też tak błyskotliwie splata przeszłość z teraźniejszością w jedną tkankę fabularną.

Ishbel Szatrawska, „Toń”

Wydawnictwo Cyranka, 2023

Projekt okładki: Plakiat, Maks Bereski

Biblioteka poleca… cz. 141

Nina Wähä – „Babetta”

Omawiając niegdyś „Testament”, pierwszą oddaną w ręce polskich czytelników powieść Niny Wähä, zwróciłem uwagę (i chyba nie tylko ja) na jeden dość istotny jej znaczeniowy komponent, który – jak się wydaje po lekturze „Babetty” – można uznać za klucz otwierający rodzącą się twórczość powieściową tej niezwykle utalentowanej szwedzkiej pisarki. Chodzi mianowicie o konsekwencje zadawnionych traum wydobywających się po latach z uśpienia. Jedyne, co sportretowane w „Testamencie” rodzeństwo Toimi posiada, to właśnie one – zmagazynowane w przeszłości urazy. Każde z czternaściorga dzieci niesie własny ich bagaż, mający jednak wspólne podłoże w relacji z despotycznym i emocjonalnie chłodnym ojcem. O ile więc „Testament” każe nam na nowo przemyśleć istotę determinizmu wpisanego w walkę pokoleń, jak również zastanowić się nad redefinicją pojęcia rodziny jako konstruktu osadzonego w historyczno-społeczno-psychologicznych ramach, o tyle „Babetta” zapuszcza się w diametralnie inny obszar, którym jest rozedrgana kobieca psyche. Ostatnia powieść Szwedki jest także pod względem kompozycyjnym mniej rozbudowana, co wcale nie oznacza, że autorka poszła na łatwiznę. Opowieść skupiająca się na kilkunastoletniej przyjaźni dwóch bohaterek – Katji i Lou – odsłania swoiste, dominujące w tej relacji mroczne napięcie.
Na czwartej stronie okładki „Babetty” czytamy, że powieść jest studium kobiecej przyjaźni. Owszem, relacja łącząca Katję i Lou bywa naznaczona szerokim spektrum emocji będących pochodną samorealizacji w świecie filmu: jednej się bowiem udało, drugiej nie. W znacznym stopniu ta książka jest więc narracją o przyjaźni, którą naznacza swoiste poczucie podrzędności Katji względem Lou, kobiety najpiękniejszej, najbardziej szykownej, zawsze kroczącej w aureoli sławy. Z perspektywy Katji poznajemy więc aktorkę, która odniosła sukces za sprawą kreacji filmowej „Babetty”. Wähä nie serwuje nam truizmów o kobiecej solidarności, czy o sile przyjaźni zdolnej przetrwać najgorsze przeciwności losu; zagęszcza natomiast opowieść o podległości i obsesyjnym trwaniu w relacji, w której jedna ze stron bardziej potrzebuje bycia bliżej z tą drugą. Wszystko, co dzieje się pomiędzy kobietami podczas pobytu Katji we francuskiej posiadłości Lou, w dużej mierze jest konsekwencją minionych ran i niedopowiedzeń. Symptomatyczna gra wpisana w ich więź, obecna chyba od początku ich znajomości, odsłoni się w tragicznym finale tej powieści. Wszak obie są aktorkami. Niezwykle ujmująca jest w najnowszej historii Niny Wähä swoista trudność w oddzieleniu autentycznych emocji bohaterek od prób ich kreowania. Dość dwuznacznie zatem w tym kontekście wybrzmiewają słowa Katji: „Taka przyjaźń to rzadkość, jeśli już się ją znalazło, to nie wolno jej zaniedbać”.
Czytając „Babettę” nie sposób także oprzeć się wrażeniu, iż jeden z kluczowych wątków związanych ze światem filmu, składający się na strukturę narracyjną tej powieści, jest dość wymownym przepisaniem osławionej historii producenta Harveya Weinsteina, hollywoodzkiego pożeracza kobiet, który przez wiele lat je molestował. W realiach historii opowiadanej przez Ninę Wähä także funkcjonuje ktoś na podobieństwo Weinsteina; jest nim Sándor Vadász, genialny reżyser, kreator sukcesu Lou, a przy tym artysta, wokół którego wyrosła brudna legenda. Akcja #MeeToo ma więc w powieści Szwedki swój mocny rezonans. Autorka nie ukrywa, że jest ona czymś znacznie więcej niż wyłącznie gestem wstawienia w mediach społecznościowych wiadomego hasztagu, by w ten sposób wyrazić solidarność ze skrzywdzonymi kobietami. Ma natomiast świadomość wagi oraz złożoności problemu wynikającego z uprzywilejowanej i usankcjonowanej patriarchalną tradycją pozycji mężczyzny w świecie kinematografii, gdzie kobiety nieustannie bywają postrzegane przez pryzmat ich urody (Lou), a twórcom, nawet wybitnym (Vadász), ich seksualne nadużycia uchodzą bezkarnie. Pisząc o męskiej dominacji w świecie filmu, nawet nie ociera się o dyskurs, który określilibyśmy mianem zideologizowanego, dlatego pozostaje w swej refleksji autentyczna i przekonująca. A kwestia poświęcenia dla sztuki? To już jest problem do rozważenia przez czytelnika.
Bardzo dobra powieść, która w pełni zaspokaja czytelnicze oczekiwania rozbudzone „Testamentem”.
Przekład: Justyna Kwiatkowska
Projekt graficzny layoutu serii i okładki: Ula Pągowska

Biblioteka poleca… cz. 140

Anna Kaszuba-Dębska – „Przybyszewska/Pająkówna. Głuchy krzyk”

Najnowsza książka Anny Kaszuby-Dębskiej przywraca Anieli Pająkównie i Stanisławie Przybyszewskiej należne miejsce w historii polskiej kultury. Cieszy mnie, że powstała. Cieszy mnie również fakt, że napisała ją Anna Kaszuba-Dębska, która kilka lat temu tak zajmująco opowiadała o Brunonie Schulzu. To publikacja ważna i potrzebna, bowiem dzięki przebogatym odwołaniom autorki do źródeł, szczególnie do listów pisanych przez bohaterów tej obszernej biografii, publikacja ta systematyzuje poszatkowaną i trochę zmitologizowaną wiedzę o tych naznaczonych rysem tragizmu kobietach sztuki. A bohaterów oprócz tytułowych artystek – matki i córki, kochanki i córki Stanisława Przybyszewskiego – jest więcej. Szczególnie zaś ważny jest jeden. Przede wszystkim jednak „Przybyszewska/Pająkówna. Głuchy krzyk” dekonstruuje krzywdzący i Stachnę Przybyszewską, i Anielę Pająkówną mit, w obszarze którego na przestrzeni dekad były powszechnie postrzegane wyłącznie poprzez pryzmat aury roztaczanej przez Stanisława Przybyszewskiego. Mówiono i pisano o nich (szczególnie o Anieli Pająkównie), zazwyczaj w odniesieniu do autora „Krzyku”, odmawiając im tym samym artystycznej podmiotowości. Przybyszewski jest więc w tej książce trzecią postacią z tego popękanego rodzinnego portretu, tą która dopełnia dramat obu kobiet.

Anielę Pająkównę Przybyszewski poznał w 1899 roku we Lwowie, dokąd przyjechał wygłosić odczyt o Chopinie. Owocem ich płomiennego, lecz krótkotrwałego romansu była urodzona w 1901 roku Stasia, najmłodsze z sześciorga dzieci „meteora Młodej Polski”. Te spłodził z trzema kobietami: Martą Foerder, Dagny Juel i Anielą Pająkówną właśnie. Literacko ten „genialny Polak”, jak mawiali o nim w okresie berlińskim niemiecko-skandynawscy przedstawiciele artystycznej bohemy, był twórcą nierównym, raz wybitnym, raz ocierającym się o grafomanię. Dla swoich kobiet i dzieci natomiast, fatalnym partnerem i chyba jeszcze gorszym ojcem. Nie są to, rzecz jasna, żadne tajemnice, które Kaszuba-Dębska wydobywa z mroków la belle epoque i dwudziestolecia międzywojennego, w okresie którego tworzyła najmłodsza latorośl „smutnego szatana”, lecz fakty ogólnie znane, przynajmniej wśród osób chociaż szczątkowo zainteresowanych sylwetką twórczą oraz życiem Przybyszewskiego, które przecież tak ochoczo przetwarzał w literaturę. Zresztą sama Stasia Przybyszewska w jednym z pierwszych listów do Ivi Bennet, przyrodniej siostry (córki Stacha i Dagny), dokonuje gestu wyraźnego odcięcia się od fascynacji twórczością ojca.

Anna Kaszuba-Dębska bardzo mocno wnika zarówno w prywatne życiorysy swoich bohaterek, jak i subtelnie kreśli ich twórcze portrety. Wielką zaletą tej biografii jest właśnie to maksymalne osadzenie ich w swoich epokach, czasach tak nieprzychylnych kobietom-indywidualistkom z twórczymi aspiracjami. Autorka „Kobiet i Schulza” opowiadając o losach malarki i literatki skupia się na społeczno-artystycznych konsekwencjach błędnie podjętych decyzji, które w szczególności dotknęły matkę Stanisławy Przybyszewskiej. Samotne macierzyństwo w początkach XX wieku narażało ją – co tu dużo mówić – na społeczny ostracyzm oraz wyznaczało kres marzeniom związanym z jakąkolwiek formą artystycznej samorealizacji.

Z kolei na Stasi Przybyszewskiej bez wątpienia piętno odcisnęły oczywiste czynniki biograficzne: trud życia bez ojca, strata matki w wieku jedenastu lat, funkcjonowanie w trudnym małżeństwie z Janem Panieńskimi przedwczesne wdowieństwo. A później, już po śmierci męża, życie w skrajnej nędzy i zmagania z uzależnieniem, które zdawała się do końca swojego życia bagatelizować, mówiąc, że morfina szkodzi jej mniej niż filiżanka kawy.Dlatego teżswój weltschmertz, lęki i neurozy koiła tym właśnie narkotykiem, którego pierwszą dawkę zaserwował jej nie kto inny jak ojciec, a uzależniony od morfiny i kokainy małżonek dodatkowo podsycał narkotykowy nałóg Przybyszewskiej. Z oczywistych względów autorka więcej miejsca poświęca Stachnie, opisując jej zmagania z życiem, nieprawdopodobnie silną wolę pisania w warunkach bytowych urągających ludzkiej godności. Spore fragmenty tej obszernej pracy odnoszą się do interesującego literaturoznawców procesu wytworzenia literatury przez Przybyszewską, jej tytanicznej pracy wykonywanej po nocach na maszynie do pisania. Poznajemy więc okoliczności pracy nad „Sprawą Dantona” i „Asymptotami”, tekstami tak krańcowo różnymi, nie tylko ze względu na przynależność genologiczną. Ta część książki Anny Kaszuby-Dębskiej jest bez wątpienia najmocniejsza. Historia Stanisławy Przybyszewskiej pozwala się także czytać jako przejmująca opowieść o rozczarowaniu nadwrażliwej artystki otoczeniem, które ją intelektualnie rozczarowuje, jako gorzka przypowieść o całkowitym, bezkompromisowym oddaniu się literaturze przypieczętowanym totalną alienacją i przedwczesną śmiercią.

Uważam publikację Anny Kaszuby-Dębskiej za książkę wielce udaną, nie tylko w obszarze kobiecego zwrotu w obszarach historiografii i historii kultury, ale szerzej, w kontekście biografistyki. Autorka wyrównuje poniekąd niesprawiedliwą symetrię. O Przybyszewskim pisano sporo, włączając w ten korpus tekstów choćby kanoniczną już jego biografią, która wyszła spod pióra profesora Helsztyńskiego. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego w ubiegłym roku rozpoczęło monumentalny projekt wydawniczy edycji krytycznej dzieł Przybyszewskiego pod redakcją prof. Gabrieli Matuszek-Stec, nawiasem mówiąc, znakomitej znawczyni jego twórczości. Na tym tle pojawia się świetnie napisana i bogato udokumentowana biografia dwóch kobiet bliskich Przybyszewskiemu, o których zawsze z typową dla jego stylu wypowiedzi emfazą mawiał, że darzy je bezgraniczną miłością i są mu bliskie.

To książka, która po lekturze nie pozostawia odczucia niedosytu.

Wydawnictwo Marginesy, 2023.

Projekt okładki: Anna Pol

Biblioteka poleca… cz. 139

Julia Fiedorczuk – „Dom Oriona”
„Od samego początku – od dziecinnego patrzenia z ukosa na samą siebie i otaczające mnie istoty, odkrywałam z zaciekawieniem, że ludzkie ciało jest ciałem mówiącym. Nie tylko ludzkie, rzecz jasna, ale akurat ludzkie najlepiej znam z autopsji. Ciało jest materialne, ma określony skład chemiczny, zawiera organy, jest powleczone skórą, wyrzeźbione przez grawitację i inne siły i procesy zachodzące na Ziemi. Ale to nie wszystko, bo ciało również znaczy, musi się opowiedzieć, wyśpiewać. Mówiąc albo wołając, śpiewając, płacząc, człowiek zawsze do kogoś się zwraca – nawet jeśli nikogo w pobliżu nie ma” – oznajmia Julia Fiedorczuk w tekście „Patrzenie z ukosa” opublikowanym w „Dwutygodniku”, zdradzając po trosze tajniki swojego sposobu pisania. Ów tekst, przeczytany już jakiś czas temu, powrócił do mnie w kontekście lektury „Domu Oriona”, ostatniej powieści Julii Fiedorczuk: książki uwierającej, a zarazem literacko dopracowanej, w której wyraźnie wybrzmiewa jeden z najważniejszych tematów podejmowanych przez tę autorkę – problem łączności człowieka z naturą. Ale nie tylko ten, rzecz jasna, gdyż uważny czytelnik może w niej dostrzec także całkiem sporą dozę topiki melancholicznej. Głównej bohaterki nie opuszcza bowiem dojmujący smutek, będący wynikiem splotu różnych traumatycznych sytuacji, nie tylko tych naznaczających jej jednostkową egzystencję, lecz także wpisany w szerszą perspektywę doświadczania agonii świata natury. „Lament jest we wszystkim” – powiada narratorka. Synestezyjnie go odczuwa, mając świadomość jego bezmiaru.
Julia Fiedorczuk przyzwyczaiła czytelników do tego, że w obszarze swojej prozy stale zaskakuje. Nie inaczej jest w przypadku fragmentarycznego „Domu Oriona”, który z powodzeniem wpisuje się w afabularny model prozy. Powiedziałbym nawet więcej, jest jego wzorcowym przykładem. Wspomniane zaskoczenie w dużej mierze dotyczy formalnej niejednolitości tej książki, przejawiającej się udanym zespoleniem szczątkowych fragmentów narracyjnych z partiami eseizowanymi. I muszę przyznać, że taka konstrukcja tekstu idealnie koresponduje z tym, co autorka „Nieważkości” chce nam powiedzieć. Zagadnienia z obszaru ekologii już jakiś czas temu nierozerwalnie zaczęły się łączyć z naukami ścisłymi. Ekopetyka jako pewien wycinek humanistycznej refleksji dostarcza nam aparatu pojęciowego, by przy jego pomocy o tym, co dotyczy zagrożeń związanych ze stanem środowiska naturalnego, mówić w sposób maksymalnie poważny.
„Dom Oriona” jest również opowieścią o głębokiej potrzebie humanistycznej refleksji; ta przemyślana narracja wpisująca się w bliski autorce obszar ekopoetyki, dyskretnie obnaża tkwiące w nas pokłady egoizmu, uprzedzeń i niewrażliwości na ludzką krzywdę, która dzieje się niedaleko, bo na granicy polsko-białoruskiej. Wątek odnoszący się do trwającego już bez mała dwa lata kryzysu migracyjnego, jest jedną z najważniejszych kwestii, którą Julia Fiedorczuk poddaje moralnemu osądowi. O „Domu Oriona” wypowiadam się z nieskrywanym uznaniem. W poprzednich fabułach autorka przeprowadzała nas poprzez narracyjne zapisy kobiecych traum i lęków. W „Domu Oriona” spostrzeżenia na temat unicestwiania natury i człowieczeństwa zyskują zupełnie inny wydźwięk, gdyż owo umieranie i naturze, i człowieczeństwu nadaje wyróżnik wspólnego doświadczenia. W moim odczuciu jest to najdojrzalsza powieść autorki „Pod słońcem”. O języku głęboko nasyconym poetyckością, chyba nie muszę wspominać.
Projekt okładki, stron tytułowych, ilustracje i opracowanie graficzne: Kira Pietrek

Biblioteka poleca… cz. 138

Aleksandra Tarnowska – „Wniebogłos”
Czytanie debiutujących rodzimych prozaiczek i prozaików zawsze sprawia mi nieskrywaną przyjemność. Nie inaczej było też w przypadku lektury pierwszej książki Aleksandry Tarnowskiej, pisarki pochodzącej ze Staszowa, która swoim „Wniebogłosem” literacko zagęszcza tematykę mającą w polskiej prozie długą i uświęconą tradycję. Zanim sięgnąłem po powieść z Wydawnictwa ArtRage, zastanawiałem się, czy po Myśliwskim, Redlińskim, Pilocie, ale i po książkach wielu młodszych od nich autorów, mniej lub bardziej mierzących się z tematyką wsi, można o niej zajmująco i jednocześnie niebanalnie opowiedzieć. Bo napisać powieść świeżą, literacko wysmakowaną, nie grzęznącą w schematach – i koniecznie wciągającą – to wielkie wyzwanie. Co tu dużo mówić, autorka (rocznik 1990) temu wyzwaniu sprostała. Lektura już pierwszych rozdziałów „Wniebogłosu” sugeruje, że w młodej prozie (nawet na tle dobrze osadzonego w naszej literaturze nurtu wiejskiego) pojawił się osobny głos ani trochę nie zważający na literackie mody ukierunkowane na sondowanie określonych toposów i przyjmowanie nieznośnych czasami sposobów prowadzenia narracji.
Poświęcona wsi lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, interesująca na każdej płaszczyźnie, powieść Tarnowskiej sytuuje się w bardzo ciekawym miejscu, zarówno jeśli przyjrzymy się jej do granic realistycznej formie, jak i jeśli zastanowimy się nad tym, co pisarka przez jej dobór chce osiągnąć. Możemy się zżymać, że wątek odrzuconego, zepchniętego na margines rodzinnej uwagi, lecz przy tym utalentowanego dziecka jest literacko wyeksploatowany. W przypadku „Wniebogłosu” historia dwunastoletniego Ryśka, pragnącego zrealizować się jako śpiewak, staje się fundamentem do snucia narracji o sile konfliktu dziecięcego marzenia ze światem, który owo marzenie na każdym kroku unicestwia. Mieszkańcy Tuklęczy, wsi, w której dorasta Rysiek to ludność zabobonna, kierująca się irracjonalną wiarą w siłę jakiejś ludowej metafizyki, zbudowanej na zakorzenionych w tradycji przesądach. Tak wygląda smutne tło Ryśkowych zmagań o doprowadzenie swojego marzenia do pożądanego finału. W przekonaniu tuklęczan jego śpiew doprowadza ludzi do śmierci. Jest więc w swojej walce bierny, bo strach przed despotycznym ojcem, grabarzem na parafialnym cmentarzu, przeciwnym zamiarom chłopca, zawsze bierze górę.
Aleksandrze Tarnowskiej udało się kapitalnie odtworzyć obraz gierkowskiej wsi przy zastosowaniu realistycznej poetyki. Unikając sięgania po niepotrzebne formalne skomplikowania struktury powieści, uczyniła narrację wyrazistą, mocno akcentującą kontrast wsi sprzed prawie połowy wieku do wsi współczesnej, w której nastąpił rozpad dawnej zbiorowej tożsamości. Rzeczywistość pozaliteracka staje więc dla świata przedstawionego powieści swoistym kontekstem. W tej niemodnej być może prostocie zawiera się prawdziwa siła „Wniebogłosu”. To, co o niej stanowi, dotyczy również strategii odmalowywania obrazu powieściowej wiejskiej wspólnoty. Tarnowską interesuje anachroniczne już dzisiaj zanurzenie człowieka w rytuale, szczególnie funeralnym. Istotną rolę w obrzędach związanych z pochówkiem stanowiło quasi-religijne tło zakorzenione w reliktach dawnych wierzeń. W debiutanckiej powieści świętokrzyskiej pisarki tego typu opisów możemy znaleźć wiele. Większość tych parareligijnych zwyczajów związanych z pochówkiem nie jest już praktykowana, bowiem ludzie przestali przywiązywać wagę do obrzędów. Ów kontrast pomiędzy nie tak znów odległą przeszłością a teraźniejszością pod piórem Tarnowskiej potrafi być wielce ujmujący.
To debiut wart odnotowania. Sądzę, że ma spore szanse na to, by stać się jednym z najważniejszych w tym roku. Aleksandra Tarnowska napisała bowiem książkę, której sensy dotykają nas wszystkich. Na poziomie emocjonalnego odbioru literatury to opowieść o sile marzenia, bezradności, utracie, konflikcie pokoleń i wszechobecności śmierci. Przeczytana głębiej, odkrywa obszary jeszcze nie tak dawno fundamentalne dla tożsamości zbiorowej wsi. I jeszcze na koniec jedna uwaga, którą przy okazji refleksji o tej książce warto tutaj poczynić. Obwieszczony niegdyś przez Wiesława Myśliwskiego kres kultury chłopskiej jest oczywiście kresem pewnego sposobu definiowania wsi. Nurt wiejski, w którym mieści się „Wniebogłos” mocno naznacza literaturę najnowszą. Książkę Tarnowskiej umieściłbym gdzieś pomiędzy „Gugułami” Wioletty Grzegorzewskiej, „Skoruniem” Macieja Płazy a „Konopielką” Edwarda Redlińskiego. Autorka demonstruje bowiem nieprzeciętny literacki talent, który z całą pewnością będę śledził.
Wydawnictwo Art Rage, 2023.
Opracowanie graficzne: Kuba Ferenc
Premiera: 26 kwietnia 2023 r.

Biblioteka poleca… cz. 137

Leonora Carrington – „Trąbka do słuchania”
Istnieją powieści głęboko wchodzące w tkankę wyobraźni odbiorcy, choćby za sprawą niemożliwej do okiełznania logiki świata przedstawionego; są to książki tak nieoczywiste, że czytający podczas ich lektury kapituluje, nie umiejąc jej nijak wpisać w swoje dotychczasowe doświadczenie przyswajania literatury. Do tej grupy tekstów bez cienia wątpliwości przynależy wydana po raz pierwszy w 1974 roku „Trąbka do słuchania” Leonory Carrington. Polscy czytelnicy zetknęli się tą powieścią dość późno, bo dopiero w 1998 roku, kiedy to została opublikowana przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Po ćwierćwieczu od pierwszego polskiego wydania „Trąbka do słuchania” staje się powieścią inicjującą nową serię Wydawnictwa Literackiego nazwaną „Innymi konstelacjami Olgi Tokarczuk”. Wydawnictwo opatrzyło wspomnianą pozycję rzetelnym posłowiem noblistki, które porządkuje natłok refleksji nasuwających się po przeczytaniu „Trąbki do słuchania”. By nie być wtórnym w stosunku do refleksji Olgi Tokarczuk, podzielę się tylko kilkoma swoimi spostrzeżeniami.
Niebagatelną rolę w tworzeniu „Trąbki do słuchania” odegrało to, co Leonorę Carrington oprócz twórczości literackiej angażowało przed i na etapie pisania: a więc malarstwo oraz walka o wyzwolenie kobiet. Kontekst biograficzny zawsze jakoś pomaga deszyfrować prozę, nawet tak wyizolowaną jak interesujący nas tekst. Powieść ta, utrzymana w surrealistyczno-onirycznej poetyce, jest nie tylko przykładem wybornej literatury, w której eksploduje nieokiełznana malarska wyobraźnia, lecz także można w niej dostrzec maestrię w łączeniu tejże surrealistycznej poetyki z literaturą ciążącą ku idei. Carrington napisała zatem fabułę, w której sięgając do najgłębszych pokładów wyobraźni mitycznej, w niespotykany dotąd sposób stoczyła batalię z patriarchatem. „Ten gest odmowy uczestnictwa w mainstreamowej, tradycyjnej opowieści dotyczącej aktualnego porządku jest w istocie głównym tematem ‘Trąbki do słuchania’ i mamy tu do czynienia z jednym z najoryginalniejszych tekstów feministycznych, jakie w ogóle powstały”* – powiada noblistka. Gdyby nie lektura powieści Carrington pewnie nadal żyłbym w niewiedzy, że feministyczny dyskurs może także gęsto wypełniać prozę daleką od realizmu. A „Opowieść podręcznej”? — Ktoś zapyta. Dystopijne narracje Margaret Atwood to jednak zupełnie inny literacki rejestr. W przypadku powieści Carrington chodzi o surrealizm unieważniający logikę i racjonalizm, w duchu największych jego teoretyków, który w połączeniu z reinterpretacją mitów tworzy subwersywną bombę podłożoną pod męskocentryczną, osadzoną w tradycji wizję interpretowania świata. Nawiasem mówiąc, rozważania nad genologiczną stroną „Trąbki do słuchania” to temat na obszerną, literaturoznawczą rozprawę.
Pomimo całej tej nadrealistycznej otoczki i wywrotowego odczytania mitów, które zostało wplecione w dyskurs o kobiecości, „Trąbka do słuchania” posiada także warstwę realistyczną, w której pisarka rozpracowuje problem starości oraz związanego z nią wykluczenia. Nie powiedziałem jeszcze, że główną bohaterką powieści Carrington jest dziewięćdziesięciodwuletnia Marion Leatherby, która z podarowanym przez przyjaciółkę tytułowym przedmiotem, mającym ułatwić jej komunikację z otoczeniem, trafia do pensjonatu Gambitów, gdzie przyjdzie jej spędzić ostatnie lata życia. Ów realistyczny trzon opowieści Carrington staje się z kolei punktem wyjścia do radykalnej refleksji na temat opresyjności wymierzonej w ludzi starych, w przypadku narracji o Marion, w wiekowe, niepełnosprawne kobiety. Brawo dla autorki za to, jak rozmontowuje tabu otaczające ten społeczny problem.
Pocieszające jest, że ten alternatywny głos pisarki o irlandzkich korzeniach, która większość życia spędziła w Meksyku, jest dzisiaj nadal słyszalny. To książka, która przy minimum skupienia w trakcie czytania, nie tylko powoli odsłania swoje stale aktualne sensy, lecz także jest znakomitą, formalnie interesującą literaturą z ideą w tle. Naprawdę warto!
* Zdanie wyjęte z posłowia Olgi Tokarczuk dołączonego do omawianej powieści.
Seria: Inne Konstelacje Olgi Tokarczuk
Przekład: Maryna Ochab
Ilustracje: Pablo Weisz Carrington
Posłowie: Olga Tokarczuk
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Wojtek Janikowski

Biblioteka poleca… cz. 136

Rafał Hetman – „Las zbliża się powoli. Kto po wojnie mordował w Dębrzynie”
Powiedzieć, że Rafał Hetman jest autorem, który powziął sobie za cel pisanie książek poruszających zagadnienia związane z przepracowywaniem trudnej pamięci, to nie powiedzieć nic. Zarówno jego debiutancka „Izbica, Izbica”, jak i wydany w ubiegłym roku reportaż historyczny zatytułowany „Las zbliża się powoli. Kto po wojnie mordował w Dębrzynie” skupiają się na zadawnionych zdarzeniach, które przeorały zbiorową wyobraźnię mieszkańców opisywanych miejsc i niczym wbite ciernie, trwale w niej tkwią. Jak pokazują przywoływane raz po raz rozmowy autora z mieszkańcami opisywanych terenów, nieprędko owa pamięć wyblaknie. Czy może raczej postpamięć, która w znacznym stopniu przyczynia się do mitologizacji trudnej, nieprzepracowanej przeszłości, bo jak pisze autor w finale „Lasu…”, „mieszkańcy wciąż opowiadają kolejne wersje tej historii, wciąż piszą jej dalszy ciąg”. W przypadku „Izbicy…” tą przestrzenią jest Lubelszczyzna, jeśli natomiast sięgniemy po reportaż z ubiegłego roku, przeczytamy o tej części Rzeszowszczyzny, gdzie w okresie tużpowojennym, w osławionym i obrosłym mrocznymi opowieściami lesie Dębrzyna (położonym w okolicach Przeworska), dochodziło do brutalnych morderstw ludności powracającej z robót przymusowych w III Rzeszy oraz rabunku ich mienia.
A propos ontologii pamięci w publikacjach autora „Izbicy…”: pierwsza z książek Rafała Hetmana dotyczy pamięci o żydowskim dramacie, jaki zaistniał w jednym z największych gett tranzytowych na terenie okupowanej Polski, druga natomiast drąży pamięć o nieszczęściu, jakie spotkało Polaków, którym udało się przeżyć wojnę, by zginąć w czasie Wielkiej trwogi, że posłużę się określeniem historyka Marcina Zaręby, do którego także odwołuje się i autor usiłujący zrozumieć motywacje, jakimi kierowali się grasujący w okolicach Dębrzyny mordercy i rabusie. By spróbować poszukać odpowiedzi na pytania o tożsamość zbrodniarzy, ale też jakoś zbudować historyczne tło, publikacja Zaremby wydaje się uzasadnionym punktem odniesienia, bo chyba nikt lepiej od niego nie opisał powojennego koszmaru, zanim jeszcze komunistom trwale udało się zainstalować nowy system władzy. W ostatniej książce Rafała Hetmana historyczny sztafaż jest solidnie przygotowanym podłożem do refleksji o tym, co pamiętamy, jak pamiętamy i czemu ma służyć pamięć.
W najnowszym tekście Hetmana da się też wyczytać kilka fundamentalnych refleksji o pamięci kolektywnej, ale też uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego w owej przestrzeni pewne narracje, nazwijmy je dominującymi, uzyskują status uprzywilejowanych. Przygotowując się do spotkania autorskiego z Rafałem Hetmanem po raz wtóry, dość wnikliwie, przeczytałem jego książki. Z pewnością pisarz w swym reporterskim śledztwie o krwawych zajściach w Dębrzynie ma także sporo do powiedzenia o tym, co falsyfikuje pamięć. Przefiltrowanie składników postapamięci, a więc narracji zrodzonych z opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie, zniekształconych, czasem uogólnionych, wydaje się zwyczajnie niemożliwe. Tym bardziej więc autorowi należy się uznanie, bo z rozmów z mieszkańcami tamtych stron, dopełnionych solidną kwerendą w rzeszowskim IPN-ie stworzył maksymalnie wiarygodny obraz okolic Przeworska po wojnie, krusząc największe tabu organizujące pamięć zbiorową ludności zamieszkującej wioski w pobliżu Dębrzyny.
„Las zbliża się powoli…” czyta się z zapartym tchem, ale i ściśniętym gardłem. Ta znakomita analiza odległej przeszłości, niedostępnej w sposób niezapośredniczony, bo ostatni świadkowie już odeszli, a ci którzy jeszcze żyją asekurują się niepamięcią, jest swoistym dokumentem przekazywania wspomnień kolejnym generacjom. Można przy okazji tej książki analizować zagadnienie powojennego chaosu, na gruncie którego rodził się PRL, rozmawiać o mechanizmach rządzących historią, próbować dociekać, dlaczego pewne elementy pamięci bywają ze zbiorowego imaginarium wypierane, a na bazie innych konstruuje się pożyteczną mitologię błędnie z pamięcią utożsamianą, czy wreszcie zastanowić się nad istotą zbiorowej pamięci w sensie ścisłym. Wszystkich tych wątków tematycznych Rafał Hetman bowiem dotyka.
Zamiast pointy będzie passus wyjęty z interesującego nas tekstu: „To ostatnia scena tej książki, ale nie opowieści o lesie. Nie mogę postawić tu kropki – pisze autor. Nadal nie znamy pełnej listy osób, które brały udział w morderstwach w lesie. Nadal nie wiemy też kto z podejrzanych o rabunki i zabójstwa tak naprawdę brał udział w zbrodni. Nie znamy liczby zamordowanych, nie wiemy kim byli. (…) Niezałatwiona, niezamknięta sprawa nie przynosi katharsis. Nie pozwala tak łatwo zerwać więzów, którymi, jak korzenie w lesie, oplotła teraźniejszość”.
Projekt okładki: Agnieszka Pasierska
Seria: Sulina

Biblioteka poleca… cz. 135

Zeruya Shalev – „Los”
Jestem zwolennikiem teorii, że w miarę poważna analiza literatury nie może być wyabstrahowana. Nawet w bieżącej krytyce recenzenci nie powinni uciekać od kontekstów, takich jak choćby odautorskie komentarze, które jeśli nie ustawiają pewnej optyki lektury, a za nią interpretacji, to przynajmniej stanowią jakiś punkt odniesienia do tego, co autor za pośrednictwem swojej książki chce nam powiedzieć. W przypadku twórczości Zerui Shalev takie podejście do tekstu wydaje się być szczególnie uzasadnione, bowiem proza izraelskiej pisarki w sposób szczególny splata życiorysy pojedynczych ludzi z tym, co fundamentalne dla losów zbiorowości. Owo, zgoła oczywiste, rozpoznanie przydaje fabułom tej autorki wielką wartość, gdyż raz, są one bardzo mocno osadzone w konkretnej społeczno-politycznej przestrzeni, a dwa, losów poszczególnych literackich kreacji Shalev nie sposób odseparować od miejsca oraz konfliktów i traum nierozerwalnie z nim związanych. W jednym z wywiadów, udzielonych po premierze bodajże jej przedostatniej powieści, twórczyni „Bólu” podzieliła się z czytelnikami wymowną refleksją, która, w moim odczuciu, odnosi się także do „Losu” sensu stricto. „Proces kreacji włącza się, gdy w pamięci zaczynają mi się zacierać szczegóły – zwierza się pisarka. Wtedy rozpisuję to wydarzenie na moich bohaterów i powstaje coś nowego”. Proszę mi wierzyć, że konstrukcja czasu w jej najnowszej narracji jest kluczowa. W tym też kontekście również znaczące wydaje się podporządkowanie bohaterów zmuszonych do przepracowania tego, co ich uwiera jego oczyszczającemu działaniu.
„Los” na poziomie fabuły czyta się jako opowieść o dramatycznym spotkaniu dwóch kobiet, starszej Rachel z młodszą o pokolenie Atarą, połączonych doświadczeniem utraty bliskich im ludzi. W tle tej narracji wybrzmiewa historia o początkach państwowości Izraela, nasycona szeregiem nawiązań do tego, jak podziemni bojownicy o wolność wyobrażali sobie przyszły kształt ich państwa. By uwiarygodnić historyczne tło, ale także i autentyczność kilkakrotnie w powieści przywoływanych towarzyszy broni z pokolenia Rachel, Shalev drobiazgowo odtwarza ideologiczny klimat lat czterdziestych ubiegłego wieku, zderzając wyobrażenia zaangażowanych w walkę z „rozpadem idei i pamięci, obecnym nawet w jej rodzinie”, jaki zaistniał po dekadach. Gorycz zdruzgotanych młodzieńczych idei jest jednym z wiodących tematów „Losu”. Nic więc dziwnego, że przebłyski z młodości nawiedzają Rachel w snach, bo przecież jej dawno polegli kompani domagają się upamiętnienia.
Zeruya Shalev każdą swoją powieścią pokazuje, że potrafi tworzyć misterne konstrukcje narracyjne, historie w sposób nienachalny opowiadające o związku łączącym przeszłość z teraźniejszością, czy jak w przypadku „Losu” o uporczywym zanurzeniu w minionym. Oprócz daru kreowania wiarygodnych, umiejscowionych w określonym czasie i przestrzeni bohaterów, Shalev precyzyjnie operuje kategorią czasu, opisując zawsze intensywne i problematyczne relacje pomiędzy ludźmi. Bez wątpienia „Los” to coś więcej niż opowieść o nieprzepracowanych zbiorowych traumach Izraela czy śmierci idei. To wyborny literacko traktat dotykający kwestii poczucia winy i poczucia odpowiedzialności; książka o grozie nagłej śmierci, ale i o trudzie przepracowywania żałoby. W siódmej powieści Zerui Shalev widzimy Izrael jako państwo, w którym polityka determinuje ludzkie życie, gwałtownie wkraczając w codzienność. Konfliktu rozdzierającego ten kraj nie sposób bowiem wypchnąć poza przyjętą granicę uczestnictwa w życiu zbiorowym. Niby to oczywiste, ale uważam, że wato o tym przypominać.
Justyna Sobolewska na czwartej stronie okładki „Losu” powiada, że zazdrości tym, którzy dopiero będą tę powieść czytać i którzy mają tę podróż do wnętrza przed sobą. Nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z krytyczką; ja także tym czytelnikom zazdroszczę.
Przekład: Magdalena Sommer
Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Gaik-Czasak

Biblioteka poleca… cz. 134

Michał Rusinek – „Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy”
Język jest wyjątkowo wiarygodnym barometrem zmian zachodzących w społeczeństwie, kulturze czy polityce. Ludzie posługują się nim nie tylko w celu wyrażania swoich emocji, opisywania otaczającego ich świata, ale także po to, by wywierać nacisk bądź przekonywać do różnego rodzaju sądów, a co za tym idzie, by często nami manipulować. Język polityki jest specyficznym rodzajem dyskursu, bowiem w dużej mierze służy kreowaniu określonej, pożądanej przez władzę, wizji rzeczywistości, którą to wizję za pomocą różnego typu środków stylistycznych zawartych w wypowiedziach usiłuje się narzucić odbiorcom. Ukrytą intencją tak rozumianej komunikacji jest ich podporządkowanie i zdobycie nad nimi władzy, zarówno w wymiarze politycznym (w większości posiadamy przecież prawa wyborcze), jak i symbolicznym (abyśmy wskazywane ideologie włączali do własnego imaginarium). Nie jest żadnym novum stwierdzenie, że język stanowi trzon skutecznego uprawiania polityki, bowiem umiejętne wykorzystywanie jego funkcji impresywnej może być dla polityków niezwykle pomocne. Michał Rusinek w swojej ostatniej książce, będącej zbiorem błyskotliwych felietonów pisanych do „Gazety Wyborczej”, pokazuje nam, jak nieumiejętnie politycy wykorzystują potencjał tkwiący we wspomnianej funkcji języka, odsłaniając tym samym komiczne często efekty ich prób komunikowania się z elektoratem; ich niezdarność w formułowaniu wypowiedzi, w których intencja nadawcy prawie zawsze przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.
„Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy” jest książką inteligentną, demaskatorską i przy tym zabawną. Choć, w moim odczuciu, jest to śmiech przez łzy. Krakowski intelektualista przyzwyczaił czytelników swoich książek do tego, że jego podbudowane teorią języka oraz erudycją analizy stanu polszczyzny, bywają: raz, merytorycznie dopracowane, a dwa, podszyte ironią rozbrajającą zawarty w dyskursie władzy patos. Publikacja, która końcem lipca trafiła do księgarń, jest kolejną już książką, na kartach której Michał Rusinek daje wyraz temu, jak uważnie wsłuchuje się w język władzy. Czytelnicy zaznajomieni z wydanym niecałe dwa lata temu „Mrocznym Erosem”, dostają jego swoiste kontinuum, a więc drugą odsłonę nędzy i upadku języka „dobrej zmiany”: mowy niepoprawnej, polaryzującej świat, wykluczającej, stereotypizującej, przywołującej uzasadnione nieraz skojarzenia z peerelowską nowomową.
Bezkrytyczni i nieobeznani z teorią języka odbiorcy tekstów o charakterze politycznym, zanurzeni w świecie medialnego skrótu, mogą łatwo ulec manipulacji. Ta książka to w jakimś sensie ostrzeżenie przed tym, by nie dać się dyskursowi władzy „podejść”, ale też wyraz wiary w to, że możemy się przed tymi bałamutnymi komunikatami populistów bronić. Odpór politycznemu żargonowi może dać jedynie poznanie mechanizmów perswazji i językowych środków wyrażania bardzo często wartościujących ocen formułowanych przez polityków. Wystarczy posłuchać Jarosława Kaczyńskiego, Przemysława Czarnka, Mateusza Morawieckiego, Janusza Kowalskiego, Zbigniewa Ziobry, by przekonać się, jak łatwo semantyka słów daje się naginać bądź przeinaczać. A ową enumerację polityków psujących język można kontynuować, przywołując ich koślawe i niefortunne wypowiedzi. Michał Rusinek opisawszy to, jak mówią przedstawiciele Zjednoczonej Prawicy, włożył nam oręż do rąk. Wykładowca UJ rozbrajając język polskich parlamentarzystów (ale też ten związany z wojną w Ukrainie), zwraca uwagę na doniosłość słowa. Pokazując, jak łatwo zaciera się granica pomiędzy przekazem informacyjnym a propagandowym, zaleca więcej czujności w śledzeniu wypowiedzi naszych przedstawicieli w sejmie, bo ich słowotwórcze szarże często bywają niezrozumiałe, a przez to zwodnicze. Nie musimy rozbierać struktur gramatycznych ich mów, by dostrzec, że w partyjnych wywodach tkwią spore możliwości perswazyjnego oddziaływania, które populiści potrafią wykorzystywać w cyniczny sposób, udzielając prostych odpowiedzi na trudne pytania. Fundamentalne dla języka polityków jest to, jak „zmienia znaczenie słów i symboli. Narzuca siatkę pojęć, przez którą każe nam patrzeć na świat, przez co odkształca nasze widzenie. Zaraża sobą rozmowy przy stole i pod stołem, bo przenika do języka dzieci. Wszystkiemu nadaje plus albo minus, zwalniając nas z obowiązku samodzielnego myślenia i samodzielnej oceny” (str. 7-8). Wystarczy zatem uważnie czytać i słuchać, by z owego obowiązku nie dać się zwolnić.
Opracowanie graficzne okładki: Marcin Słociński

Biblioteka poleca… cz. 133

Cezary Łazarewicz – „Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa”
Minęło czterdzieści sześć lat od czasu kiedy ciało Stanisława Pyjasa zostało znalezione w bramie przy ulicy Szewskiej 7. Okoliczności śmierci studenta UJ do dzisiaj nasuwają wiele wątpliwości, których nie rozwiało kilkakrotnie wznawiane śledztwo i postawienie zarzutów znanemu w półświatku Krakowa, byłemu bokserowi, Marianowi Węclewiczowi. Niesłychanie tajemnicze realia zgonu Pyjasa w dużej mierze przyczyniły się też do narodzin jego martyrologicznej legendy: zabitego przez komunistyczny reżim opozycjonisty. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że wraz z kolegami przynależał do rodzącego się wówczas w Krakowie KOR-u – i co nie dziwi – był rozpracowywany przez esbecję. Najbardziej gorliwym zwolennikiem tezy o zabójstwie na podłożu politycznym stał się bliski kolega Pyjasa, Bronisław Wildstein, który jako jeden z pierwszych widział jego zwłoki w prosektorium po dwóch godzinach od sekcji. Śmierć dwudziestoczteroletniego poety wywołała wstrząs nie tylko w środowisku studenckim, przyczyniając się do ugruntowania jednego z najbardziej nośnych mitów założycielskich III RP. Z tym właśnie mitem Łazarewicz polemizuje, dlatego jednym z najważniejszych wątków, które analizuje autor „Żeby nie było śladów” jest kwestia niespójności opinii Wildsteina z oceną biegłych i medyków sądowych.
Cezary Łazarewicz podejmując się ponownego, tym razem reporterskiego, wglądu w sprawę Stanisława Pyjasa, prowadzi czytelników przez skomplikowany labirynt tej wielowątkowej historii, w którą zamieszani byli nie tylko studenccy opozycjoniści i bezpieka, ale także zakamuflowani wśród młodych opozycjonistów zdrajcy. Czy Pyjasa zabili esbecy bądź ktoś przez tajne służby wynajęty? Czy padł on ofiarą przypadkowego pobicia? A może pijany spadł ze schodów, umierając wskutek doznanych obrażeń, zachłyśnięcia się krwią i uduszenia? Tę ostatnią hipotezę wyjaśniającą zgon Pyjasa potwierdzają najnowsze ustalenia prokuratury IPN, kładące nacisk na to, że mógł zostać ze schodów na II piętrze zepchnięty. Łazarewicz przygląda się wszystkim śledztwom toczącym się wokół tej śmierci, drobiazgowo opisuje rozliczne wątki, poszlaki i powiązania, pokazując wszelkie w tej sprawie wiadome. Po przejrzeniu przez autora 91 tomów akt śledztwa, możemy być przekonani, że dostajemy solidnie opracowany historyczny reportaż, który oprócz tego, że mierzy się z faktami, angażuje czytelnika do ostatniej strony. Służy temu przemyślana kompozycja książki, w której naprzemiennie następują po sobie wątki z prowadzonych śledztw, wyimki z biografii Pyjasa oraz narracja o szwarccharakterze tej opowieści – TW Ketmanie. Czytelnik zorientowany w sprawie Pyjasa wie kto kryje się pod tym pseudonimem.
Reaserch do ostatniej książki Łazarewicza jest imponujący. Dotarł on bowiem do nowych dokumentów i dotąd niepublikowanych ekspertyz. Oddał też głos świadkom, którym odebrano możliwość wypowiedzi. „Na Szewskiej…” jest książką ważną i potrzebną. Po pierwsze, porządkuje wszystko to, co działo się wokół śmierci Pyjasa, po wtóre pokazuje, jak łatwo może zrodzić się mit. Cezary Łazarewicz poprzez swoją książkę dociera jednak do rzeczy jeszcze istotniejszej. Wnika w miejsce kolizji owego mitu z materią faktów. Przez długi czas śmierć Pyjasa nosiła ideologiczne brzemię. Autor reportażu bynajmniej nie dekonstruuje tej prawicowej legendy, znalazł jednak sposób, by o zgonie Pyjasa opowiedzieć w sposób maksymalnie sprawiedliwy. Bo przecież jak pisze w ostatnich słowach: „Staszek Pyjas ma znów dwadzieścia cztery lata. Jest wagabundą, poetą i marzycielem. Wędruje przez Kraków z przewieszonym przez ramię zielonym chlebakiem, w którym ma wiersze Dylana Thomasa. A wokół niego człapie bocianim krokiem chudy jak patyk Malecha i idzie napakowany Wildstein z afro na głowie. I dokądkolwiek pójdą i cokolwiek im się przydarzy; nie uciekną od swojego przeznaczenia”. Obowiązkowo!
Projekt okładki: Ula Pągowska

Biblioteka poleca… cz. 132

Giuliano da Empoli – „Mag z Kremla”
Dość obrazowa, odnarratorska sentencja pojawiająca się w debiutanckiej powieści Giuliana de Empolego zrównuje moskiewską politykę z rosyjską ruletką. Wydaje się ona najpełniej opisywać mocarstwowe zakusy Cara, którym w świecie przedstawionym „Maga z Kremla” jest nikt inny, jak sam Władimir Putin. To jednak nie osławiony rosyjski prezydent jest głównym bohaterem tej brawurowo napisanej political fiction a jego spin doktor, kreator politycznego sukcesu Putina, Wadim Baranow, postać mająca swojego realnego odpowiednika w osobie Władisława Surkowa, proputinowskiego polityka, którego umiejętności przekuwania społecznych nastrojów w poparcie dla autorytarnej władzy mógłby uczyć się sam Joseph Goebbels. Putin w narracji de Empolego przedstawiony został raczej jako persona skupiająca w sobie wszystkie prymitywne cechy współczesnego populizmu, typowe dla nacjonalistycznych autokratów. Nie ma w nim ani krzty inteligencji. Jest za to wyniesiona z KGB obsesyjna wręcz podejrzliwość. Dla uściślenia, tytułowy protagonista do perfekcji opanował strategię uprawiania marketingu politycznego w najgorszym wydaniu, podporządkowując wszelkie jego wytyczne jednej nadrzędnej idei.
„Tworzyliśmy barbarzyńską, prostacką telewizję, czego wymaga natura tego medium. Amerykanie nie musieli nas już niczego uczyć, w istocie rzeczy to my przesuwaliśmy granice tandetnych widowisk. Ale od czasu do czasu odwieczna rosyjska dusza wyłaniała się z głębin. W pewnym momencie wpadliśmy na pomysł wielkiego patriotycznego show. Prosząc publiczność, żeby wskazała nam swoich bohaterów, postaci z których dumna jest matka Rosja, spodziewaliśmy się, że będą to jakieś wielkie umysły (…). A kogo wskazali nam widzowie, bezkształtna masa ludu przywykłego zginać grzbiet i spuszczać oczy? Samych dyktatorów. (…) Wtedy zrozumiałem, że Rosja nigdy nie będzie takim samym krajem jak inne”. Ów przywołany passus rzuca światło na mentalność Rosjan, którą inteligentny propagandysta jest w stanie politycznie zagospodarować na użytek określonej opcji ideologicznej. Baranow jest ideologiem świadomym tego, jak ogromny potencjał drzemie w zbiorowym gniewie i zakorzenionych w ludziach resentymentach. Wskrzeszając znany już w starożytnym Rzymie mechanizm kontrolowania emocji ludu, spin doktor Cara niczego nowego nie odkrywa. Jeśli suweren dostanie chleba i igrzysk, wyzbędzie się refleksji nad poczynaniami władzy, a tym bardziej patrzenia jej na ręce. Społeczną rzeczywistość konstruuje więc Baranow na najbardziej prymitywną modłę, wskrzeszając w zbiorowości wiarę w narodową mitologię (czy raczej takową mitologię stwarzając), bo wyłącznie ona zdolna jest wyzwolić w ludziach poczucie wyjątkowości, dać im przekonanie, że przynależą do czegoś większego, a przez to wartościowego. Zideologizowana wiara usypia rozum, za to podkręca zbiorowe sny o wielkości ruskiego mira. Tymi zaś w mniemaniu tłumu można usprawiedliwić każdą podłość ludzi władzy, z ograniczaniem praw i wolności włącznie.
Książka de Empolego jest tekstem, o którym da się napisać obszerny esej, bowiem powieść ta wpisuje się w długą tradycję opowiadania o mechanizmach napędzających politykę. Francuz podejmuje się analizy tych zjawisk, które zachodzą na styku władza-suweren. „Mag z Kremla” czytany jako fikcja polityczna jest więc błyskotliwym i szalenie aktualnym traktatem o naturze władzy. Ale nie tylko. To także historia o tym, jak łatwo uwodzi się zbiorowość, manipulując jej emocjami. Czytając tę powieść, raz po raz stykamy się z sytuacjami, które w ciągu ostatnich dwóch dekad stanowiły dość istotne wątki rosyjskiej polityki, tak wewnętrznej, jak i zagranicznej. Nacjonalistyczne ekscesy Prigożyna i Limonowa, czy aresztowanie Chodorkowskiego to tylko niektóre wątki, które w „Magu z Kremla” wybrzmiewają, obnażając upiorność tego, co dzieje się w politycznym centrum rosyjskiego państwa. Nie mówiąc już o poczynaniach samego Putina, przypieczętowanych wojną w Ukrainie, konfliktem który, w oczach Baranowa, „jest jak wszystko inne”.
Nie trzeba chyba specjalnie podkreślać istoty tego, co za pośrednictwem swojej książki chce nam Giuliano de Empoli powiedzieć. „Mag z Kremla” to egzemplifikacja tego rodzaju prozy, która nie boi się odsłaniać zagrożeń płynących z prawicowych populizmów. Odwołania do postaci, które znamy z mediów to nie tylko ciekawy pomysł na maksymalne urealnienie zdarzeń i osadzenie ich w konkretnej przestrzeni, ale też autorski sygnał, że autokratyczno-nacjonalistyczne zakusy nie są wyłącznie problemem Rosji. Ona, w przeciwieństwie do mniejszych państw, posiada środki ku temu, by w swoich rojeniach o mocarstwowości postępować coraz dalej. Polityczno-intelektualna narracja, z jaką mamy do czynienia w przypadku „Maga z Kremla” to także dowód na to, jak polityka odeszła od swoich filozoficznych pryncypiów. Oddana w ręce ludzi pokroju Surkowa (powieściowego Baranowa), prowadzi do stwarzania wylęgarni potencjalnie niebezpiecznych populistów. Lektura obowiązkowa!
Przekład: Jacek Giszczak
Projekt okładki: Marta Konarzewska

Biblioteka poleca… cz. 131

Hervé Le Tellier – „Wszystkie szczęśliwe rodziny”
Nie ukrywam, że wielce cenię pisarstwo autobiograficzne. Jakiś czas temu stanowiło ono nawet dość istotny obszar moich literaturoznawczych zainteresowań. W przypadku twórczości niejednego pisarza lektura jego prozy autotematycznej często rzuca mocne interpretacyjne światło na literaturę artystyczną tegoż. W intymistycznej prozie, dalekiej od fikcji, istotne jest też to, jak skonstruowany został narrator-podmiot. To właśnie mocna strona „Wszystkich szczęśliwych rodzin”. Dla jasności dopowiem, że w „Anomalii”, jedynej powieści Le Telliera znanej polskiemu czytelnikowi, trudno akurat doszukiwać się autotematycznych odniesień, gdyż została ona skonstruowana jako intertekstualna, i na każdym poziomie fikcyjna, fabuła wyróżniająca się wręcz matematyczną strukturą. Jest bowiem jej autor nie tylko lingwistą z doktoratem, ale też matematykiem.
Z kolei formułę tytułu swojej autotematycznej książki Hervé Le Tellier zapożyczył od Lwa Tołstoja. A ściślej mówiąc z „Wojny i pokoju”. Francuski pisarz kontruje jednak owo główne stwierdzenie słowami zwątpienia, bo czy w istocie Tołstoj miał rację, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój, wyłącznie jej przypisany sposób? Jak wiemy, życie rodzinne rosyjskiego pisarza nie było usłane różami. Podobnie jest w przypadku literacko opisanego życiorysu Le Telliera, który – może nie drobiazgowo odwzorowany – staje się treścią jego rozważań zawartych w ostatniej książce. „Wszystkie szczęśliwe rodziny” wpisują się w obszerny nurt prozy autobiograficznej mającej w literaturze niezliczoną tekstową reprezentację. Biorąc pod uwagę format książki autora „Anomalii” z pewnością bliżej mu do utworów Didiera Eribona i Édouarda Louisa aniżeli do monumentalnego, sześciotomowego cyklu Karla Ovego Knausgårda, który autotematyczną refleksję wyniósł na niespotykany w literaturze ostatnich kilku dekad poziom.
Przy okazji mówienia o pisarstwie autobiograficznym zawsze zasadne pozostaje pytanie: czemu ma ono służyć? Czy przyczyną powstawania tekstów w tym rejestrze jest zakorzeniona w człowieku potrzeba zrewidowania swojego życia, jego podsumowania i krytycznego ujęcia, czy raczej artystowska dążność do autokreacji i chęć zbudowania literackiej legendy, wynikająca z wewnętrznej potrzeby przekazania potomnym pamięci o sobie? W przypadku Le Telliera to drugie raczej odpada, niewiele jest bowiem w jego wywodzie wątków bezpośrednio odnoszących się do procesu stawania się pisarzem. Nie rozprawia on także zbyt obszernie o literaturze w sensie ścisłym. Tego mi trochę w tej książce brakowało. Francuz, w przeciwieństwie choćby do Louisa, opowiada o dorastaniu w zamożniejszym środowisku, w klasie, którą można określić mianem arystokratycznej (jeśli ten termin ma jeszcze jakiekolwiek społeczne konotacje), z humorem kreśląc jej groteskowy portret. W zdemokratyzowanym społeczeństwie etos arystokracji jest już – co tu dużo mówić – anachroniczny. Le Tellier ma tego pełną świadomość. Ma też świadomość tego, co zawdzięcza przynależności do „swojej dziwacznej rodziny”, jak ją nazywa w ostatnich zdaniach budujących tę wciągającą autosocjobiograficzną opowieść. Bo kwestie społeczne oraz środowisko, w którym pisarz dorastał zostały bardzo drobiazgowo oddane. Pisząc o swoich rodzicach i dziadkach, mimochodem dotyka także wątków związanych z przeszłością Francji. Twórca „Anomalii” nie jawi się bynajmniej jako pamiętnikarz odtwarzający wydarzenia, w których uczestniczyli bądź nie uczestniczyli jego przodkowie (okupacja, rząd Vichy, wojna w Algierii, rewolta 1968 roku); narrator raczej luźno operuje kategorią pamięci zapośredniczonej, nie analizując historycznych kwestii.
Czy w tekście Le Telliera mamy do czynienia z elementami kreacji? To kolejne dość istotne zapytanie odnoszące się do prozy autotematycznej. Odpowiedź na nie jest, uważam, przecząca. „Mój ojciec i mój ojczym nie żyją, moja matka jest szalona. Nie przeczytają tej książki, więc poczułem się w prawie ją napisać” – powiada Le Tellier. A więc zaserwował nam wyznania po latach. Nie spotkają go więc konsekwencje, jakie po opublikowaniu „Mojej walki” odczuł Knausgård, prawując się z najbliższymi w sądzie. Taka jest bowiem cena ucieczki od literackiej fikcji w stronę opisu autentyku. A jest pisarz momentami bardzo szczery, szczególnie w miejscach, kiedy opowiada o swojej trudnej, traumatyzującej relacji z matką. Dopiero wówczas, kiedy narrator-autor (w bardzo wczesnym wieku) oddala się od rodziny, zadaje sobie pytanie, co w istocie było w niej nie w porządku; które elementy naznaczające familijne relacje najzwyczajniej w świecie szwankowały.
Jak już wspomniałem, „Wszystkie szczęśliwe rodziny” nie odpowiedzą nam w pełni na pytanie, jaka ścieżka doprowadziła Le Telliera na literacki Parnas (jest wszakże laureatem Nagrody Goncourtów), ale z pewnością warto po tę pozycję sięgnąć co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to tekst literacko znakomity. Po wtóre, brak w nim nieznośnego często ekshibicjonizmu, dlatego lekturę kolejnego wariantu prozy, w której autor mierzy się ze swoją biografią oraz rodzinnymi uwikłaniami, uważam za pożyteczną.
Tłumaczenie: Wiktor Dłuski
Projekt okładki: Marta Konarzewska

Biblioteka poleca… cz. 130

James McBride – „Diakon kontra King Kong”
Ponadsiedemdziesięcioletni diakon Cuffy Lambkin, jako mały chłopiec przez matkę nazwany Kurtałką, popadł w nie lada kłopoty, kiedy pijany wymierzył ze starej trzydziestki ósemki w młodego dilera Deemsa Clemensa i bez zastanowienia pociągnął za spust. Jak już wspomniałem, ów leciwy Afroamerykanin posługiwał w Pięciu Końcach, południowobrooklińskim kościele baptystów, z usposobienia był natomiast człowiekiem niezwykle optymistycznym, choć życie ani przez moment go nie rozpieszczało. Naznaczyło za to ciężkimi doświadczeniami i zahartowało, bo ciągnęły się one za nim od dzieciństwa spędzonego w Karolinie Południowej, gdzie czarni Amerykanie, mimo iż byli wolni, żyli w skrajnym ubóstwie, od zakończenia wojny secesyjnej poddawani instytucjonalnej segregacji i różnorakim prześladowaniom. W konsekwencji wspomnianego już na pierwszej stronie powieści zajścia, Kurtałką zaczęła się interesować nie tylko policja, ale – co gorsza – zwrócił na niego uwagę ambitny miejscowy boss narkotykowego podziemia o wymownie brzmiącym przydomku Bunch Moon. A to dopiero początek problemów nie tylko tytułowego diakona, często topiącego swe smutki w butelce bimbru (którego nazwę kolega Lambkina – Rufus – zapożyczył od imienia legendarnej małpy), ale i źródło zmartwień innych bohaterów wciągniętych przez niefrasobliwego Kurtałkę w przestępczy ambaras. Takim fabularnym chwytem rozpoczyna się druga wydana po polsku powieść Jamesa McBride’a.
Tym razem amerykański prozaik, wykładowca akademicki i muzyk jazzowy, autor niezapomnianego „Ptaka dobrego Boga”, zabiera nas na Brooklyn końca lat sześćdziesiątych XX wieku. A ściślej mówiąc, autor wprowadza czytelników w społeczne realia południowej jego części; daje nam wgląd w życie jednego z osławionych osiedli komunalnych dzielnicy Cause, „gdzie trzy i pół tysiąca czarnych i latynoskich lokatorów upychało marzenia, koszmary, psy i koty, żółwie i świnki morskie, kurczaczki wielkanocne, dzieci, rodziców i pulchne kuzynostwo (…) w dwustu pięćdziesięciu sześciu mikrych mieszkaniach”. James McBride w „Ptaku dobrego Boga” pokazał, jak ogromny potencjał drzemie w jego prozie, której znakiem rozpoznawczym jest podszyty groteską humor spleciony z błyskotliwą analizą zjawisk o charakterze społecznym. Styl McBride’a zbudowany na fundamencie idiolektów i socjolektów, którymi komunikują się jego bohaterowie, sprawia, że tę prozę zwyczajnie się pochłania. Nie znaczy to jednak, że jest to pisarstwo łatwe i przyjemne.
„Diakon kontra King Kong” pomimo wielu komicznych sytuacji wplecionych w fabułę, jest opowieścią gorzką. W tym właśnie tkwi przewrotność książek Jamesa McBride’a, które przynoszą trudną tematykę, przez pewną część amerykańskiego społeczeństwa wypieraną, dla innej wstydliwą. W „Diakonie…” pisze on o czasach, w których systemowy rasizm był na porządku dziennym, a podszyty protekcjonalizmem sposób postrzegania Afroamerykanów przez białych stanowił część ich supremacyjnej mentalności. Lata sześćdziesiąte na Brooklynie to także okres kryzysu gospodarczego i wzrostu przestępczości zorganizowanej mającej narkotykowe podłoże, w związku z czym pierwsze żniwo wśród czarnej i latynoskiej społeczności zaczyna wówczas zbierać heroina. To jeden z ważniejszych wątków, nad którym pochyla się McBride. „(…) I wszyscy żyli tym nowojorskim snem na osiedlu Cause, mając w zasięgu wzroku Statuę Wolności, miedzianego kolosa przypominającego im, że to miasto to potężna kruszarka, co marzenia biedaków przemiele drobniej niż jakakolwiek odziarniarka bawełny (…). A teraz pojawiła się jeszcze heroina, żeby ich dzieci znów sprzedać w niewolę, tym razem bezwartościowemu białemu proszkowi” – stwierdza z goryczą narrator. Sięgnięcie po narrację historyczną z elementami opowieści gangsterskiej pozwala autorowi bardziej wnikliwie wyeksponować społeczne tło piekła, które miało dopiero nadejść w dwóch następnych dekadach, a którego zapowiedź dostajemy już w powieści.
Siedem lat temu urzekła mnie historia opowiedziana przez autora „The Color of Water” w „Ptaku dobrego Boga”. „Diakon kontra King Kong” utwierdza mnie w przekonaniu, że jest McBride jednym z najbardziej wyrazistych pisarzy afroamerykańskich, który o problemach wpisanych w doświadczenie czarnych opowiada zgoła odmiennie od choćby Jamesa Baldwina, klasyka tej literatury. Snuje McBride swoje narracje bez patosu, lecz równie mocno wybrzmiewają w nich ból, społeczna niesprawiedliwość, ale i odrobina wiary w dobro schowane gdzieś w głębi ludzkiej natury. Lekkość stylu tego pisarza sprzężona z satyrycznym spojrzeniem na przeszłość i podbudowana wyczuciem historycznym, przynosi znakomity efekt. „Diakon kontra King Kong” jest powieścią nieodkładalną, a co za tym idzie, wybornym materiałem pod scenariusz do filmu, który mógłby nakręcić jedynie Spike Lee.
Przekład: Tomasz S. Gałązka
Adaptacja okładki: Magda Kuc

Biblioteka poleca… cz. 129

Rebecca Solnit – „Róże Orwella”
Na autorów tak mocno zakorzenionych w świadomości czytelników, jak Orwell warto czasem spojrzeć na nowo, ze współczesnej perspektywy. Wówczas okazuje się, czy są oni nadal ideowo i literacko żywotni, czy też nie. Taką właśnie optykę proponuje w swej eseistycznej książce „Róże Orwella” Rebecca Solnit, amerykańska historyczka i aktywistka feministyczna. Z jednej strony jest ona zapisem ideowych dylematów jednego z najważniejszych pisarzy XX wieku, z drugiej natomiast czymś znacznie więcej. I to „ coś więcej” chyba najpełniej tę książkę określa. Nie sposób bowiem zamknąć „Róż Orwella” w sztywnych ramach biograficznego eseju, gdyż Solnit, nie uciekając od głównego tematu (pełnego sprzeczności i napięć życiorysu Orwella), meandruje w swym wywodzie pomiędzy wielką historią, życiowymi wyborami pisarza a błyskotliwą analizą motywów, pozornie, od tych wątków odległą. Tak więc zestawienie słów w tytule książki nie jest przypadkowe, lecz wielce znaczące.
Niepodobna odmówić Amerykance świeżości spojrzenia na sylwetkę twórczą Orwella, choć mnie jako czytelnika i literaturoznawcę najbardziej zajmuje relacja pomiędzy „ja” piszącym a szeregiem uwikłań pisarza w sferę politycznych idei. Ten problem, dość zresztą szeroko przez autorkę w książce omawiany, jest jej największą wartością. W przypadku Orwella-intelektualisty przeistaczającego się w pisarza, kluczowe staje się jego zaangażowanie mające swoje niezatarte ślady w tworzonej przez niego prozie dyskursywnej. To, że w powszechnej świadomości Orwell funkcjonuje raczej jako literat demaskujący rzeczywistość totalitarnego państwa, jest wynikiem polityczności jego pisarstwa. Nieobce było mu wyczulenie na społeczne nierówności, zauważał problemy, z jakimi borykali się górnicy; i to właśnie zaprowadziło pisarza do Hiszpanii, by stanąć do walki z faszyzmem, w obronie republiki, przeciw dyktaturze generała Franco.
Nie jest tajemnicą, że wojna domowa w Hiszpanii ukształtowała Orwella jako pisarza politycznego. Myślę, że nie należy bać się tego określenia, mającego nierzadko pejoratywne konotacje. Zderzając się z propagandą kreowaną na potrzeby określonego odbioru tego, co działo się na Półwyspie Iberyjskim w latach 1936-1939, Orwell dostrzegł główną ideę, której dawał wyraz w swojej prozie do końca życia. Zarówno w artystycznej, jak i dyskursywnej. Tym wątkiem tematycznym jest kłamstwo pojmowane jako narzędzie propagandy prowadzącej do systemowego zniewolenia. Solnit słusznie zwraca uwagę, że kłamstwo w prozie Orwella funkcjonuje jako fundament totalitarnej machiny, niwelującej ludzką zdolność do zdobywania wiedzy, a w konsekwencji do weryfikowania zdobytych informacji. Przeinaczenie faktów sprawia z kolei, że człowiek staje się niezdolny do życia publiczno-politycznego. To rozpoznanie (bynajmniej nieodkrywcze) dzisiaj wydaje się szczególnie istotne. Diagnoza Orwella dotycząca zakorzenienia totalitaryzmu w sferze językowo-narracyjnej jest współcześnie także spostrzeżeniem wyjątkowo cennym i warto je przypominać. Niezwykle też istotny do zrozumienia autora „Roku 1984” jest problem narodzin pisarskiej samoświadomości w momencie zarzucenia przez niego nieadekwatnych i anachronicznych wyobrażeń na temat powinności literatury i sprzężonej z nią estetyki. O wszystkich tych sprawach autorka rozprawia niezwykle zajmująco.
Rebecca Solnit to wybitna eseistka. Nie bez przyczyny nadała zatem swej książce kształt wijącej się myśli, raz po raz uciekającej w różnorakie konteksty: przyrodnicze, kulturowe, społeczne, historyczne, czy literackie. Zastanawia się, czy można Orwella czytać dzisiaj z taką samą jak niegdyś żarliwością (ze świadomością polityczności każdej właściwie sfery życia), przykładając do jego pisarstwa współczesną matrycę pojęć. Miejscami prowadzi to na manowce, bo przecież tożsamość lewicowa, której Orwell wierny był do końca życia, po prawie ośmiu dekadach od śmierci pisarza, jest zgoła odmienna, choć ideowy rdzeń pozostał ten sam. Nie ulega jednak wątpliwości, że nikt lepiej od Orwella nie opisał mechanizmów totalitaryzmu unicestwiającego język, świadomość, wolność i prawa człowieka. Pod tym względem Orwell zawsze pozostanie pisarzem aktualnym, nieważne jaką lekturową matrycę przyłożymy do jego pisarstwa. Trudno chyba o trafniejszą charakterystykę Orwella jako literata niż słowa, w których Solnit stwierdza, że „w jego najbardziej ponurych tekstach odnaleźć można przebłyski piękna, a najbardziej liryczne eseje poruszają istotne kwestie”.
Przekład: Dawid Czech
Projekt graficzny: Przemek Dębowski

Biblioteka poleca… cz. 128

Ian McEwan – „Lekcje”
Do autora „Amsterdamu” już dość dawno temu, bo po premierze przerażającego debiutanckiego „Betonowego ogrodu”, przylgnęło wymownie brzmiące miano „Ian macabre”. Eksponował on bowiem w swojej prozie wpisaną w naturę człowieka łatwość ulegania złu. Jest owo zło poniekąd sprzężone ze sferą seksualną – kluczowym wątkiem obecnym w „Lekcjach”. Sferę seksualną można w powieściach Brytyjczyka zestawić z innymi istotnymi dlań tematami; jawi się ona jako obszar mroczny, zakazany, tajemniczy, powodujący cierpienie i niszczące kompleksy („Pierwsza miłość, ostatnie posługi”, „Ukojenie”, „Na plaży Chesil”, „Pokuta”). McEwan w swoich powieściach często obnaża także iluzję sakralnego wymiaru egzystencji oraz stara się pokazać, jak błędne jest przeświadczenie zakorzeniające etykę w sferze religijnej. Zdemistyfikował je dotychczas w kilku książkach. „Lekcje” zawierają także bardzo wymowny dla tego obszaru refleksji passus. Gdybym wcześniej od Kanta, Fauerbacha i Nietzschego nie dowiedział się, że moralność wcale nie jawi się jako konsekwencja religijnego porządku, na pewno bym McEwanowi uwierzył, bowiem konstrukcje postaci przez niego stworzonych i dramatyczne sytuacje, w których je stawia, są aż nadto sugestywne i posiadają ciężar filozoficzny. O rzeczach wesołych bynajmniej McEwan nie mówi. Przynajmniej mnie nie zdarzyło się o nich w żadnej z jego książek przeczytać. No może jedynie w lekkiej „Słodkiej przynęcie”, która wyraźnie odstaje na tle innych jego książek.
„Lekcje” są chyba najbardziej epicko zakrojoną i zrealizowaną powieścią Brytyjczyka. Trzeba pochylić czoło nad misterną konstrukcją tej prawie sześćsetstronicowej fabuły, w której splata się wielka historia z pozornie niewiele znaczącą egzystencją jednostki. Ja przynajmniej je chylę. W przypadku „Lekcji” szczególnie nisko, bo to bez wątpienia najlepsza powieść w dorobku autora „Niewinnych” od czasów nagrodzonej Bookerem „Pokuty”. Nie jest to udany powrót wielkiego autora, lecz raczej epickie podsumowanie jego najważniejszych tematów, które niezwykle sugestywnie wybrzmiewają w tkance narracyjnej tej literacko dopracowanej powieści. Losy Rolanda Bainesa McEwan rozpisał na siedem dekad, rozpoczynając swoją opowieść w momencie kiedy Europa starała się na nowo zdefiniować po koszmarze II wojny światowej, kończąc natomiast w czasach Brexitu i pandemii koronawirusa. W „Lekcjach” McEwan sięga do najlepszych wzorców epiki, serwując czytelnikom wyborny, gęsty tekst nie tylko w wymiarze historycznym, ale nade wszystko pisząc sfabularyzowaną kronikę naszej współczesności. I widać to nie tylko w konstrukcjach postaci, ale także w mistrzowsko nakreślonym historyczno-społecznym tle. Opowiadając o zawiłościach ludzkich egzystencji rzuconych w wir dziejowych i politycznych burz przechodzących przez Europę za życia powieściowego Rolanda Bainesa, McEwan zadaje fundamentalne pytanie, na ile człowiek zdolny jest kontrolować swoje życie, nie powielając błędów swoich przodków w następnych pokoleniach. W jakim stopniu jest istotą zdeterminowaną przez milieu i klasę, do których przynależy? Na ile świadomą konsekwencji swoich życiowych wyborów? Jak mocno obciążoną przez rodziców i dziadków? McEwan nie byłby tej miary pisarzem, gdyby tego typu pytań nie zadawał.
W „Lekcjach” Brytyjczyk niezwykle interesująco rozgrywa dwa wątki problemowe, które naznaczają losy głównego bohatera. Pierwszym jest próba zdefiniowania granicy pomiędzy twórczością artystyczną a życiem rodzinnym, drugim natomiast inicjacja seksualna nie mieszcząca się w przyjętych społeczno-kulturowych normach. Alissa – żona Rolanda – znikając bez śladu, zostawia go z dzieckiem po dwóch latach małżeństwa, gdyż chce zrealizować się jako pisarka, co w jej mniemaniu koliduje ze stałym związkiem i macierzyństwem. Odnosi sukces, łamiąc rodzinny schemat. Dopiero po dekadach uświadamia sobie, że cena literackiego sukcesu okazała się maksymalnie wysoka. Z kolei inne, wcześniejsze, doświadczenie z późnego dzieciństwa Bainesa, odcisnęło piętno na jego relacjach z kobietami. Stała się nim erotyczno-sentymentalna edukacja, jaką przez dwa lata serwowała dojrzewającemu Rolandowi Miriam, starsza o grubo ponad dekadę nauczycielka muzyki, mająca na punkcie chłopca obsesję. Czy go skrzywdziła? Z jakim nastawieniem i oczekiwaniami do niej przyjeżdżał, by grać Mozarta na cztery ręce? McEwan kapitalnie rozgrywa ten jakże ważny wątek inicjacyjny. By przepracować zadawnioną traumę, Baines dopiero po czterdziestu latach spotyka się z Miriam, by raz na zawsze zamknąć furtkę do przeszłości. „W trakcie tamtej konfrontacji nie mieli odwagi mówić o tym, co ich związało, o tej wszechogarniającej, obsesyjnej, bezgranicznej, powtarzającej się radości, która była również niemoralna, nielegalna i destrukcyjna” – komentuje narrator.
Ian McEwan uchodzi za pisarza, którego interesuje człowiek przede wszystkim w wymiarze biologicznym i społecznym, bynajmniej nie w ujęciu religijnym. Sytuacje egzystencjalne, w jakie wrzuca swoich bohaterów są znakomicie wyszukanymi egzemplifikacjami, za pośrednictwem których ujawnia brutalną prawdę o istocie ludzkiej kondycji oraz podkreśla nieoczywistość moralnych wyborów, które każdy z nas dokonuje. Wszelkie instynkty oraz imperatywy napędzające jego postaci do podejmowania konkretnych decyzji mających wpływ na ich losy, posiadają czysto ludzką, egoistyczną, czy też naturalistyczną proweniencję. Jego konstrukcje bohaterów ze wszech miar trącą fatalizmem. Pamiętajmy jednak o tym, że ów fatalizm nie posiada żadnych konotacji metafizycznych. Nie daje angielski pisarz nadziei, nie pociesza, przedstawia rzeczywistość skomplikowaną, a naturę ludzką podporządkowaną podświadomym popędom i społecznym determinizmom. Ujmujące w jego prozie jest to, że nie można w niej znaleźć ani odrobiny łatwego pokrzepienia, ani krzty romantycznych, kończących się happy endem, uniesień. A relacje międzyludzkie to wielki temat prozy McEwana. W „Lekcjach” także na wielu poziomach mocno obecny. Jeżeli literaturę pojmujemy jako narzędzie służące do opisywania rzeczywistości w pełnym spektrum jej złożoności, to McEwan może uchodzić za pisarza, który tym narzędziem włada po mistrzowsku. I za to właśnie cenię prozę Brytyjczyka. „Lekcji” nie można w żadnym wypadku przeoczyć!
Przekład: Andrzej Szulc
Opracowanie graficzne okładki polskiej: Agnieszka Drabek

Biblioteka poleca… cz. 127

Ryszard Jamka – „Panów piłą. Trzy legendy o Jakubie Szeli”

Historia rabacji ma mnóstwo odcieni. Upodleni przez feudalny system chłopi krwawo przeciwstawili się konspiratorom przygotowującym powstanie, które, notabene, zapowiadało ich wyzwolenie spod jarzma pańszczyzny. Tę patową sytuację sprytnie wykorzystali Austriacy, którzy podsycając lęki włościan: raz, ich rękami zdławili krucho przygotowany zryw narodowy, a dwa, przyzwolili chłopom na brutalny odwet wymierzony w ziemiaństwo. I tak, w drugiej połowie lutego 1846 roku w cyrkułach tarnowskim, bocheńskim, sądeckim, wielickim i jasielskim zapłonęły dwory. I tutaj na scenę wchodzi  Jakub Szela, chyba najbardziej niejednoznaczna postać wyjęta z kart historii XIX wieku, wokół której narosło mnóstwo mitów oraz mniej lub bardziej prawdziwych narracji. Tym z uwagą rzetelnego historyka przygląda się Ryszard Jamka w swojej książce „Panów piłą. Trzy legendy o Jakubie Szeli”. Warto tutaj jeszcze dopowiedzieć, że publikacja Jamki wpisuje się w zauważalny nie tylko w historiografii – ale  szerzej,  w humanistyce – zwrot w kierunku redefinicji przeszłości. Innymi słowy: jest to zwrot tożsamościowy dopuszczający do głosu narracje do niedawna z wiadomych względów wykluczone. Z powodzeniem można więc książkę Jamki w ten nurt namysłu nad przeszłością wpisać i postawić ją na jednej półce z „Fantomowym ciałem króla” Jana Sowy, „Prześnioną rewolucją” Andrzeja Ledera, „Chamstwem” Kacpra Pobłockiego, czy „Ludową historią Polski” Adama Leszczyńskiego.

Problem z Szelą polega na tym, że nie pozostawił po sobie żadnych egonarracji. Z oczywistej przyczyny. Był bowiem analfabetą, podobnie do ponad osiemdziesięciu procent ludności wiejskiej zamieszkującej ówczesną Galicję Zachodnią. Historyk rozpoczyna swój wywód od analizy – chronologicznie najwcześniejszej – czarnej legendy stworzonej przez szlachtę tuż po rabacji, mającej na celu zdezawuować ruch chłopski. Czarna legenda jest bardzo mocno obecna w świadomości zbiorowej do dzisiaj, choćby za pośrednictwem „Wesela” Wyspiańskiego, tak w wydaniu literackim, jak i poprzez filmową adaptację tego dramatu w reżyserii Wajdy.  Do utrwalenia czarnej legendy Szeli przyczynił się także Stefan Żeromski, wydając w 1923 roku „Turonia”. Początkowo nienawistna w stosunku do Szeli narracja rozpowszechniała się ona głównie dzięki propagandzie prowadzonej przez rodzinę Boguszów, z którą od wielu lat poprzedzających rabację, Szela, w imieniu także innych gospodarzy ze Smarzowej, się procesował. Opisywała go jako zapijaczonego, przemocowego, skryminalizowanego degenerata, który wziął krwawy odwet na szlachcie, pociągając za sobą żądne rabunku i mordu chłopstwo. Czarna legenda akcentowała również fakt, że Szelą wysługiwali się Austriacy, co godziło w tożsamość narodową szlachty. Inna rzecz, że chłopi – jako klasa wykluczona – tożsamości narodowej nie odczuwali. Ta zakorzeniła się na wsi dopiero w XX wieku, po długim i złożonym procesie edukacyjno-propagandowym prowadzonym przez emancypujący się politycznie i społecznie ruch ludowy, o czym też Jamka drobiazgowo pisze. W okresie rabacji chłopi czuli się raczej poddanymi cesarza; na pewno nie określali swojej tożsamości w kategoriach abstrakcyjnej dla nich polskości. W kontrze do czarnej legendy zrodziła się biała, najsłabiej obecna w źródłach pisanych, bo żyjąca w wiejskiej tradycji ustnej. Zarówno w twórczości ludowej, jak i w pamięci przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Szela był w niej postrzegany jako bohater, który stał się chłopskim wodzem, któremu leżało na sercu dobro włościan. Narrację tę utrwalili w literaturze okresu międzywojnia Bruno Jasieński i Leon Kruczkowski. Najbardziej skomplikowaną i poddaną ideologizacji była stworzona przez komunistów po II wojnie światowej czerwona legenda. Powojenni historycy ochoczo wpisali Szelę w marksistowską siatkę pojęć. Jak mało kto pasował im do wizerunku bojownika w walce klasowej. Obdarzyli go świadomością klasową, która w ich mniemaniu popchnęła go do walki ze szlachtą w interesie chłopstwa, a z Szeli uczyniła świadomego rewolucjonistę.

Co ciekawe, Jamka akcentuje także to, jak kształtował się historyczny dyskurs o Jakubie Szeli, ile w nim było przekłamań oraz ideologizacji. Na marginesie warto jeszcze tutaj wspomnieć o jednej kwestii, która zajmuje autora tej książki. Pisze on także o tym, jak ów naznaczony sprzecznościami dyskurs spowodował, że Jakub Szela zadomowił się także w popkulturze, stając się – co tu dużo mówić – postacią ikoniczną. Po prawie dwustu latach od rabacji można założyć koszulkę z podobizną Jakuba Szeli. Z jednej strony to taki oddolny przejaw nowej batalii o odzyskanie przeszłości, w którą w końcu włączyła się polska lewica. Z drugiej, wysyp książek dopuszczających chłopski głos to bardzo mocna kontra wymierzona w dyskurs o przeszłości zdominowany przez narrację szlachecko-inteligencką.

O tej obszernej, szczegółowej i nowatorskiej analizie, którą przeprowadził w swej publikacji Ryszard Jamka mogę wypowiadać się wyłącznie z wielkim uznaniem. Dla jego tytanicznej pracy oraz z  podziwem dla językowej precyzji charakteryzującej „Panów piłą…”. Autor nie tylko dał nam wgląd w to, jak przedstawia się skomplikowana pamięć o Jakubie Szeli, ale przede wszystkim doskonale zilustrował ogrom ideologicznych nadużyć, których przez prawie dwa wieki dokonywano na jego postaci.

Wydawnictwo Marginesy, 2023.

Projekt okładki: Anna Pol

Biblioteka poleca… cz. 126

Barbora Hrínová – „Jednorożce”

Tereza pojmuje swoje życie jako nijakie, bo nie potrafi ona odczuwać przyjemności. Boni uważa się za brzydala, na dodatek obciążonego chorobą aktywną dwubiegunową. Nie ustaje jednak w eksploracji portali randkowych, by w końcu umówić się z kobietą zdolną go pokochać i zaakceptować. Zoję każdorazowo paraliżuje lęk przed nagością w obecności mężczyzny, bo jest przekonana, że jej fizyczna niedoskonałość może zabić jego pożądanie. Kubo i Marek mają inny problem: ukrywają przed otoczeniem (a szczególnie przed matką tego pierwszego) swój homoseksualny związek. Lujza z kolei jest osobą aseksualną. To tylko kilka z wielu pierwszorzędnie wykreowanych postaci zasiedlających światy przedstawione ośmiu debiutanckich opowiadań słowackiej pisarki Barbory Hrínovej, które złożyły się na dość spójny tematycznie zbiór „Jednorożce”. Warto nadmienić, że wyróżniony dwa lata temu w rodzimym kraju autorki literacką nagrodą Anasoft Litera.

Wszyscy przywołani wyżej bohaterowie krótkich form Słowaczki są ludźmi głęboko zanurzonymi w świecie traktującym inność jako coś dziwacznego, karykaturalnego, dalekiego od narzuconej normy. Ba, niejednokrotnie sami postrzegają siebie jako ludzi nie do końca wpasowanych w opresyjny społeczno-kulturowy system. Jak nietrudno się domyślić, codzienna egzystencja w takiej rzeczywistości bywa trudna i pełna mniejszych bądź większych batalii ze światem. O akceptację, godność, zrozumienie. Cóż, nie każdy posiada jednak dość siły, by się z tymi przeciwnościami mierzyć. Często więc postaci Hrínovej to ludzie zrezygnowani, wycofani, ale niepozbawieni choćby zalążka siły zdolnej stwarzać tożsamości podług swoich pragnień, zamysłów i skłonności, często w kontrze do tego wrogiego świata. I to w tych krótkich narracjach Słowaczki bywa urzekające. Kluczowe w tej książce jest przede wszystkim to, jak autorka definiuje odmienność i co dla niej oznacza odkrywanie (czy raczej stwarzanie) tożsamości.

Pisarka w „Jednorożcach” porusza się w przestrzeni, której bynajmniej nie sposób sztywno zamknąć w ramach literatury queerowej. Takie odczytanie byłoby zbytnim uproszczeniem spłycającym egzystencjalny wydźwięk tej prozy, sprowadzającym ją do poziomu literatury upolitycznionej. Tematyka queerowa wybrzmiewa w tych opowiadaniach na tyle mocno, by czytelnik zdał sobie sprawę z jej wagi, lecz bynajmniej nie wyczerpuje ona wszystkich ukrytych w tych tekstach znaczeń. Autorkę interesuje przede wszystkim odmienność, która zderza się z usankcjonowanymi przez społeczeństwo normami, w szerszym spektrum, z tego też względu Słowaczka z empatią i czułością przygląda się inności swoich bohaterów totalnie odstających od obrazów, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Hrínová wie, że późna nowoczesność oferuje człowiekowi coś niesłychanie atrakcyjnego: możliwość stwarzania siebie oraz poszukiwań prowadzących do tego, by jednostka mogła o swoją autoidentyfikację zawalczyć, wybierając model życia najbardziej zgodny z jej wolą i potrzebami. Wielość różnych tożsamości jawi się więc jako swoisty rodzaj zbawienia w świecie wrogim odmiennościom. Wrażliwość ludzi postrzegających się jako inni jest w tej niekonwencjonalnej prozie Hrínovej wartością nadrzędną, bo to właśnie dzięki niej egzystencjalna groza pozwala się choć trochę oswoić.

Wydawnictwo Ha!art, 2023

Tłumaczenie: Olga Stawińska

Projekt okładki: Michalina Jurczyk

Biblioteka poleca… cz. 125

Pedro Almodóvar – „Ostatni sen”
Zazwyczaj bywam ostrożny w stosunku do literackich prób ludzi kina. Wszak twórcy parający się sztuką pod skrzydłami X muzy to nie literaci w sensie ścisłym. Czymś zgoła odmiennym jest powieść o wysokich walorach artystycznych, a czymś innym scenariusz filmowy. Wypada więc postawić w tym miejscu pytanie, czy reżyser tylu znakomicie przyjętych przez krytykę i widzów filmowych obrazów jest sprawnym pisarzem? Sam zresztą wielokrotnie powtarzał, że każda jego próba pisania prozy ostatecznie przeobrażała się w pęczniejący tekst filmowego scenariusza, z którego z czasem rodził się nowy obraz. A tych w swoim dorobku od początku lat osiemdziesiątych reżyser ma już (wliczając krótkometrażówki) dwadzieścia trzy. W przypadku „Ostatniego snu”, na który składa się dwanaście zwięzłych, lecz szalenie gęstych tekstów ów literacki sznyt Almodóvara pozwala wyczuć się od razu. Nawet jeśli zgrzytamy zębami na formalną swobodę w doborze i łączeniu gatunków oraz literackich tradycji, po które autor tej niezwykle obrazowej prozy bez skrępowania sięga.
Literaturę stworzoną przez Almodóvara można bezpiecznie określić mianem książki prozatorskiej z elementami autobiografii. Powód jest oczywisty. Jak na rasowego postmodernistycznego twórcę przystało, spaja ze sobą krańcowo różne – często dysonansowe w stosunku do siebie – elementy i rejestry. W efekcie ten transgatunkowy kolaż form tworzy literackie dopełnienie jego twórczości filmowej. Poszerza pola interpretacyjne filmów, czasem wyjaśnia zamysły, które za nimi stały, a jeszcze w innym miejscu mówi nam o sobie. Na poziomie formy ta literatura jest dokładnym odwzorowaniem jego filmów. Czasem Almodóvar pisze w sposób mocno autotematyczny, by w następnym tekście stworzyć quasi-biblijną parabolę bądź pastisz baśni o śpiącej królewnie. Taki już jego urok. Uwielbia godzić sprzeczności i czekać na artystyczny efekt. Poetyka tej prozy, którą reżyser „Juliety” się z nami dzieli, sytuuje się bardzo blisko jego subwersywnej, acz niepozbawionej artyzmu wizji kina. W miejscach, gdzie w sposób iście dyskursywny pisze o relacji pomiędzy literaturą a filmem, wydaje się być twórcą pełnym. Takim przynajmniej go widzę.
Swój „Ostatni sen” Almodóvar tajemniczo nazwał biografią fragmentaryczną. Ze względu na zawartość materiału biograficznego w tym zbiorze, a także sposób konstrukcji jego całości, jest to określenie dość trafne. Warto tutaj podkreślić, że reżyser-pisarz bardzo sprawnie posługuje się poetyką fragmentu. Jest ona, moim zdaniem, w kontakcie z książką Almodóvara kluczowa. Fragment jako swoisty, ugruntowany w historii literatury, sposób jej tworzenia można w tym przypadku ukonstytuować w sensie interpretacyjnym. I to w tej mocno kontekstualnej lekturze jest niezwykle pociągające. Wielu teoretyków literatury z Barthesem i Derridą na czele łamało sobie głowy tym, jak definiować dzieło fragmentaryczne. Dość powiedzieć, że życiopisanie Almodóvara, czasem wręcz ostentacyjne, jest przejawem ponowoczesnego podejścia do rzeczywistości, swojej biografii i literatury. Widać to zarówno w filmografii Hiszpana, jak i w tym autotematycznym czasami tekście-mozaice. Prawdą jest, że tworzenie nieciągłe, fragmentaryczne ściśle łączy się z teorią geniuszu, przebłyskami natchnienia i olśnienia. Bywa także wyrazem poznawczej bezradności podmiotu wobec świata. Jednak w przypadku książki Almodóvara niebagatelną rolę odgrywają jeszcze dwa inne czynniki: jego pisanie obrazami oraz rozpiętość czasowa pomiędzy powstaniem poszczególnych, włączonych do zbioru tekstów. Ten bezkompromisowy, nieuznający genologicznych podziałów wizjoner kina uważa, że wszystko jest opowiadaniem. Niech więc mu będzie. Jako literaturoznawca jestem czasami wobec formalnych poczynań Almodóvara bezradny. Takiej (auto)biograficznej narracji jeszcze nie czytałem.
Ten, kto zna filmografię twórcy „Volvera” choćby cząstkowo, bez trudu odkryje metaforyczne znaczenie „pożerania świata”. „Ostatni sen”, który czyta się zadziwiająco lekko, to mocna, bezkompromisowa proza, w której reżyser-pisarz tworzy swój życiorys w odłamkach, bo przecież czasy wysokiego napięcia często mają w sferze duchowej skłonność do fragmentu.
Przekład: Agata Ostrowska, Katarzyna Okrasko
Adaptacja okładki: Magda Bloch

Biblioteka poleca… cz. 124

Karin Smirnoff – „Jedziemy z matką na północ”
Wiosną ubiegłego roku w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich ukazała się pierwsza część trylogii Karin Smirnoff zatytułowana „Pojechałam do brata na południe”. Przed niespełna dwoma tygodniami Wydawnictwo Poznańskie wypuściło powieść „Jedziemy z matką na północ”, znakomitą kontynuację początku wspomnianej trylogii. Pewne jest, że za rok Saga rodziny Kippów zakończy się powieścią „Jadę wreszcie do domu”, dając nam całościowy obraz pogmatwania losów tej zdegenerowanej familii. Pierwsza z narracji Szwedki traktująca o gojeniu się nie do końca zabliźnionego, okaleczonego wnętrza bohaterki (ale też psyche jej brata) w części drugiej zyskała rozwinięcie w formie zbeletryzowanego traktatu o złu tkwiącym w małych, zamkniętych, rządzących się własnym prawem wspólnotach. Tak właśnie tę powieść Szwedki odbieram. Jeśli przeczytamy ją na poziomie metafory, wówczas dotknie ona niezdrowego zanurzenia człowieka w minionym. Owo ugrzęźniecie w czasie przeszłym pokazuje, jak destrukcyjną siłę może on posiadać. Ale jeśli skupimy się tylko na obszarze fabularnym, to właśnie tam doszukamy się mnóstwa sensów dotykających sfery społeczno-psychologicznej. Powieść poddana takiej lekturze, odkryje się jako narracja o brutalnych realiach prowincjonalnej, ortodoksyjnie religijnej społeczności, z której ucieczka nie jest łatwa, natomiast funkcjonowanie człowieka na uboczu życia zbiorowego (jeśli zdecyduje się tejże społeczności pozostać) zawsze skaże go na wrogość i wykluczenie. Dopiero połączenie obu strategii czytania Smirnoff, odkrywa całą złożoność jej tekstu.
Ciężko napisać o tej mrocznej literaturze tak, by nie popaść w banał. Stwierdzenie, że proza skandynawska jest żywiołem nader mocno eksponującym najgłębsze mroki ludzkiego wnętrza, jest spostrzeżeniem – delikatnie mówiąc – mało oryginalnym. W końcu to literatura z Północy. Lektura obu książek Smirnoff, bo nie sposób czytać drugiej w oderwaniu od pierwszej, wytrąca czytelnika z emocjonalnej równowagi, zabija jego dobre samopoczucie i przez długi czas utrzymuje w stanie permanentnej konsternacji. Dzieje się tak za sprawą kilku czynników wyróżniających wartościową literaturę. A więc: zręcznie skonstruowanej opowieści, niepowtarzalnego języka i wreszcie pogłębionych portretów psychologicznych postaci. Te zwracają uwagę odbiorcy na każdym etapie czytania. To, jak autorka w oryginale operuje stylem w pełni mogą dostrzec jedynie czytelnicy władający językiem szwedzkim. Agata Teperek, która przetłumaczyła obie powieści, zastosowała interesujący stylistyczny chwyt mający w zamierzeniu zbliżyć polski przekład do pierwowzoru. Otóż pozbyła się znaków interpunkcyjnych, a wszystkie nazwy własne napisała małą literą. Pozornie może to utrudniać lekturę, lecz kiedy już oswoimy się z tą wrogą interpunkcji techniką tworzenia zdań, dostrzegamy celowość tego zabiegu.
Drugi tom Sagi rodziny Kippów autorka ogniskuje wokół zdarzeń związanych z pogrzebem matki Jany. „Nie zamierzałam po niej płakać. Ale nie chciałam też żeby umarła” – oznajmia córka. Śmierć rodzicielki wydaje się być domknięciem pewnego etapu w życiu bohaterki. Wydaje się również, że drzwi do przeszłości pełnej traum i przemocy raz na zawsze się zatrzasnęły. Jana wraz z bratem Brorem powracają w rodzinne strony zmarłej, gdzie wspólnie zmierzą się z realiami, jakie tam panują, przy czym siostra bliźniaczka Brora będzie stroną walczącą, zarówno o brata, jak i o siebie. Jana stanie przed najważniejszą chyba w swoim życiu próbą, w której fundamentalną rolę odegra poznawana o rodzicielce prawda oraz wynikające z niej ciężkie do uniesienia brzemię dziedzictwa. Chwytliwy plot.
Bez wątpienia najważniejszym problemem naznaczającym „Jedziemy z matką na północ” staje się kwestia opresyjności, jaką wytwarzają małe, zamknięte wspólnoty rządzące się spatologizowanymi religijnymi doktrynami. Smirnoff przeprowadza bezwzględną krytykę tego typu środowisk, które oprócz przesiąknięcia wszechobecną, patriarchalną przemocowością, w sposób iście reakcyjny regulują swój wewnętrzny system wartości, zawsze ze szkodą dla rodziny, edukacji oraz ogólnie pojmowanych norm społecznych. Wydawać by się mogło się, że współczesność przepracowała już typowe dla przednowoczesnych społeczeństw różnorakie formy ucisku, że równe prawa w mniejszym bądź większym stopniu dotyczą wszystkich. Portretując patriarchalną społeczność prowincji zamieszkiwanej niegdyś przez matkę Jany Kippo, Karin Smirnoff z pełną konsekwencją pokazuje, że system opresji posiada długą i mocno zakorzenioną w tradycji sankcję. Druga sprawa to próba nadwątlenia tych purytańskich zasad. Jej następstwa bywają dramatyczne, o czym Jana przekonuje się podczas swojej krótkiej pracy w zindoktrynowanej szkole. W przypadku powieściowej wspólnoty jej surowy etos jest ugruntowywany autorytetem prymitywnego, fanatycznego oraz mającego skłonności do przemocy wobec kobiet i dziewczynek pastora. Dawno nie czytałem fabuły, w której wielopoziomowa opresja (ideologiczna, instytucjonalna i zwyczajnie międzyludzka) byłaby zagadnieniem ważnym i pierwszorzędnie literacko rozpracowanym. Z problemów druzgocących ludzkie wnętrza, Karin Smirnoff potrafi uczynić tematy przedniej literatury, która pozostaje z czytelnikiem na długo. Pozycja obowiązkowa!
Przekład: Agata Teperek
Projekt graficzny layoutu serii i okładki: Ula Pągowska
Premiera: 17 maja 2023 r.

Biblioteka poleca… cz. 123

Marcin Czub – „Objawienie Bogini-Świni”
Dawno nie czytałem powieści tak inteligentnej, a zarazem tak przewrotnej. Nieoczywistej, komicznej, tragicznej, przerysowanej, a jednocześnie zaangażowanej. Przemyślanej pod kątem narracyjnym, zgrabnie pozszywanej. Wciągającej czytelnika do ostatniej strony – jeśli dalej mam wyliczać jej niewątpliwe zalety. Zdaje się, iż została ona ugruntowana na samych paradoksach, a Marcin Czub jest pisarzem umiejętnie je łączącym. Z całą pewnością trzeba w nim upatrywać świeżego literackiego głosu, który nie obarcza odbiorcy autorskimi traumami, bowiem po lekturze jego debiutu odnoszę wrażenie, że w optyce jego zainteresowań implikowanych w prozę, dyskurs autotematyczny absolutnie się nie mieści. Ale do sedna.
Konstanty, główny protagonista „Objawienia Bogini-Świni”, nie ma jeszcze trzydziestki, lecz jest już człowiekiem duchowo wyczerpanym. Skończył studia, zaczął doktorat, bo nie miał na siebie lepszego pomysłu. W tym (poniekąd pielęgnowanym przez siebie) znużeniu nieustannie rozmyśla o czymś nieokreślonym, lecz mającym potencjalną moc diametralnej odmiany jego życia. Innymi słowy, Konstanty poszukuje „zbawienia, czyli głosu, którego będzie słuchał i który zwolni go z wysiłku”. Z wysiłku poddawania rzeczywistości samodzielnej analizie, rzecz jasna. I tak oto w jego nudnej egzystencji zdarza się przypadek uruchamiający ciąg kolejnych (na każdym poziomie irracjonalnych) epizodów, które wkrótce wyniosą jego istnienie w przestrzeń „metafizyczną”. Przeczytawszy pamiętnik sfingowany przez starożytnego świńskiego demona, zauważa, że zawładnął nim duch „Bogini-Świni”, upiór mający bardzo szczegółowo opracowaną, niestety wrogą w stosunku do ludzkości misję. W rolę pogromczyni tejże zmory wejdzie Klara, prywatnie kochanka Konstantego.
Pokusiłem się o krótkie streszczenie fabuły, bowiem jest ona pretekstem do tego, by o debiutanckiej powieści Marcina Czuba, intelektualisty i akademika, opowiedzieć już mniej przewrotnie niż on opowiedział o relacji człowiek-świnia. Na poważnie, bowiem problematyka wyłaniająca się z „Objawienia Bogini-Świni” za takim autorskim zamysłem przemawia. Nie pozwólmy zatem zwieść się niepozornej fabule tej powieści. Owa narracyjno-genologiczna ekwilibrystyka, polegająca na ucieczce debiutanta od realizmu i gatunkowej jednolitości posiada swoje dość mocne uzasadnienie. Bynajmniej nie trzeba być aż tak wytrawnym czytelnikiem, by dostrzec, co Marcina Czuba zajmuje i jakiego rodzaju zagadnienia spędzają mu sen z powiek. Wrocławski pisarz debiutuje już jako człowiek dojrzały, mający ugruntowany i spójny światopogląd. Taka też jest jego proza. Zaangażowana, lecz nie zideologizowana. Wyzbyta nachalnej dydaktyki, a przez to maksymalnym literacka.
Groteskowo-irracjonalna metafizyka w wydaniu Marcina Czuba, czy jak ktoś woli topika biblijna à rebours, stają się pretekstowymi formami literackiej wypowiedzi prostą drogą prowadzącej do refleksji bliskiej ekokrytyce. A jeśli się uprzeć, to ekokrytyce w sensie ścisłym. Nie bez kozery autor uczłowiecza świnię, osadzając zwierzę w przestrzeni ludzkiego rytuału funeralnego, jakby tego było mało, ceremonię pochówku zwierzęcia odprawia człowiek, z dbałością o zachowanie pogrzebowej symboliki. Ekokrytyczny wymiar lektury pierwszej książki wrocławianina jest, w moim odczuciu, uzasadniony właśnie przez jej formę. Gatunkowe zmącenie i nasycenie narracji irracjonalnością to silne ciosy autora wymierzone w formalistyczne pojmowanie tekstu jako autonomicznego, stricte estetycznego tworu. Jak się okazuje taka pisarska strategia przynosi pożądany efekt, bo „Objawienia Bogini-Świni” nie sposób przeczytać jako utworu pozbawionego wszelkich powiązań z referencjalną rzeczywistością. Czy Marcin Czub jest pisarzem politycznie zaangażowanym, próbującym poprzez literaturę przeforsować wegańską wizję świata? I tak, i nie. Zawoalowana polityczność tej książki skłania raczej do ponownego przemyślenia hierarchicznej zależności człowiek-zwierzę. Tym bardziej, że obficie przetwarzana przez Czuba topika mitologiczno-biblijna każe po raz kolejny postawić zasadnicze pytania. Czy człowiek rzeczywiście posiada prawo, by czynić sobie ziemię poddaną? I czy w imię tego wyimaginowanego, boskiego pełnomocnictwa wolno mu w sposób zautomatyzowany szlachtować zwierzęta? Otóż nie posiada takiego prawa. Negacja antropocentrycznego dyskursu, opartego na Biblii, odbywa się w „Objawieniu Bogini-Świni” poprzez odwrócenie religijnej symboliki i osadzenie rytuału w zupełnie odmiennym kontekście. Rozłożenie ideowych akcentów w tej powieści uważam za mistrzowską robotę. A jej przesłanie za istotny głos na temat, który powinien literaturę bardziej interesować.
Projekt okładki: Bolesław Chromry

Biblioteka poleca… cz. 122

Adrianna Alksnin – „Na coś trzeba umrzeć. Kolejna książka o raku”
„Według Światowej Organizacji Zdrowia każdego roku nowotwór jest powodem śmierci 20% Europejczyków, co oznacza, że tylko w Europie zabija 1,7 mln ludzi rocznie” – alarmuje Maria Karpińska w artykule „Choroba nowotworowa w dobie ponowoczesności”*. Tym wyimkiem z ponurej statystyki dotyczącej umieralności na raka rozpocznę moje krótkie omówienie książki Adrianny Alksnin, która miała niedawno w Wydawnictwie Ha!art swoją premierę. Autorka doświadczyła choroby nowotworowej, zatem jej tekst pozwala się czytać jako książka w dużej mierze autotematyczna, zawierająca rozważania na styku prozy autobiograficznej i reportażu. Intymistyczna perspektywa wpisana w tę narrację nie pozwala jej jednak zaklasyfikować jako nie-fikcji sensu stricto, pomimo że pojawia się w niej sporo uwag odnoszących się do kardynalnych często bolączek systemu opieki zdrowotnej, a także do zaniedbań tegoż wobec ludzi usiłujących toczyć z nowotworem nierówną walkę. Nie mamy świadomości tych systemowych zaniedbań, dopóki nie przyjdzie nam jako pacjentom rozpocząć leczenia. Trzymając się genologicznych wyznaczników, upatrywałbym w tej publikacji eseju w najlepszej tradycji, w tradycji Susan Sontag, do której zresztą Adrianna Alksnin nawiązuje. Jej „Choroba jako metafora” to rozprawa fundamentalna dla rozumienia przyczyn stygmatyzacji pacjentów i przekłamań związanych z chorobami takimi, jak nowotwór, gdzie winą za doświadczenie raka społeczeństwo obarcza chorego. Bo przecież o tym, kto zachoruje nie decyduje żaden logiczny powód, lecz czysta przypadkowość. Podtytuł eseju Alksnin wyraża też pewien rodzaj pisarskiej samoświadomości. Dość istotny, jak się okazuje.
W „Na coś trzeba umrzeć” autorka opowiada o swoich zwycięskich zmaganiach z nowotworem nerki. A więc pisze kolejną książkę o raku, à propos wspomnianej już tutaj autorskiej samoświadomości. Czasem powiewa z niej autentyczną grozą, a niekiedy autorka ową grozę kontruje specyficznym poczuciem humoru. Niezwykle subiektywna perspektywa definiowania choroby i w konsekwencji pisania o niej, pozwala w refleksji Adrianny Alksnin wyodrębnić kilka kluczowych wątków związanych z jej przeżywaniem. W onkonarracji krakowskiej pisarki i eseistki śmiertelna choroba jest pojmowana jako odrażający akt przemocy, od którego nie sposób odwrócić wzroku i o nim zapomnieć. Zdaje się ona mówić, że chorego bardziej od śmierci przeraża stan wykluczenia, rezygnacji z przyjemności życia codziennego, wytrącenie z jego kolein, potencjalne niedołęstwo i uzależnienie od własnej fizyczności. Zderzenie z chorobą powoduje zatem swoiste „zamknięcie w ciele”, przejawiające się świadomością jego kruchości, tymczasowości i śmiertelności.
Rak jest chorobą podstępną, bywa, że szalenie inwazyjną, domagającą się dookreślenia w języku (często u Alksnin pojawia się leksyka wojskowa) dlatego autorka raz po raz sięga do etymologii i semantyki nazw chorób, szukając tam argumentów dla potwierdzenia logiki swego wywodu. Bardzo trudno napisać dobry tekst o doświadczeniu granicznym i nie popaść w egzaltację, szantażując przy tym emocjonalnie czytelnika. Adriannie Alksnin udało się to w pełni. Czy autorka szuka w pisaniu ukojenia? Sądzę, że raczej chce ona osadzić swoje jednostkowe doświadczenie w szerszym uniwersum zmagania się z chorobą i odzyskiwania dawnej siebie już jako osoba zdrowa. Somatyczność w obliczu śmiertelnej choroby wymusza zmiany w myśleniu chorego o sobie, radykalną redefinicję siebie. Uważam, że Adrianna Alksnin owo doświadczenie znakomicie uchwyciła. Tak też jej eseistyczną książkę czytam: widząc w chorobie ciała metaforę kryzysu tożsamości. I nieważne, że to kolejna książka o raku, istotne jest, jak została napisana.
*”Choroba ― ciało ― dusza w literaturze i kulturze”, pod red. Justyny Tymienieckiej Suchanek, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2017.
Projekt okładki: Michalina Mosurek

Biblioteka poleca… cz. 121

Andrea Abreu – „Ośli brzuch”
W ostatnim czasie mam szczęście do lektur dobrze napisanych pierwszych książek. Nie tylko polskich prozaiczek i prozaików, jak się okazuje. „Ośli brzuch” Andrei Abreu w Hiszpanii krytyka określiła mianem najgłośniejszego debiutu ostatnich lat. Trudno nie podzielać tej recenzenckiej euforii, bo książka jest literacko wyborna. Nie byłbym sobą, gdybym w czasie czytania nie rozłożył jej na cząstki elementarne, próbując doszukiwać się tych wyznaczników jej wybitności. W obszarach języka, formy, wokół głównej idei ją organizującej, czy wątków problemowych pozwalających się w niej wyodrębnić. To, co w „Oślim brzuchu” najciekawsze sytuuje się na styku społecznej wymowy powieści z jej warstwą psychologiczną, a więc przynależności bohaterek do określonej społecznej klasy z tym, jak przebiega proces ich dojrzewania, podczas którego dzieją się wszystkie znaczące dla tego czasu „rzeczy pierwsze”. O jakości tej prozy decydują przede wszystkim dwa jej komponenty: formalno-językowy oraz tematyczny. Sposób, w jaki Abreu dokonuje niebanalnego sproblematyzowania tego, co młodych ludzi w okresie dorastania nieraz uwiera, konsternuje, czy boli, ale jednocześnie staje się fundamentem dla rodzącej się tożsamości, pozostawia czytelnika w stanie zadziwienia. Taką próbę przechodzą dwie powieściowe bohaterki: Isora i Shit. Dopowiem tylko, że ta druga jest narratorką tej historii. Obie po omacku próbują poszukiwać obcych, lecz zarazem nowych doznań, pobudzać zmysły, ale nade wszystko zadawać pytania dotyczące swej cielesności, na które odpowiedź przynoszą kolejne transgresje. Opowieść Shit rozpięta jest pomiędzy sprzecznościami, poprzez które dziewczynka doświadcza świata, meandrując pomiędzy fascynacją a odrazą, oddaniem a zazdrością, czułością a negacją, ciekawością a nudą.
Gdy już weszliśmy w tekstowy świat debiutu Abreu, warto przy tej okazji powiedzieć słów kilka o autorce. To młoda, pochodząca z Teneryfy poetka i pisarka, z wykształcenia natomiast dziennikarka. Dwa lata temu brytyjski magazyn literacki „Granta” umieścił ją na liście 25 najlepiej rokujących młodych autorek i autorów hiszpańskojęzycznych. Akcję swej pierwszej powieści, którą da się czytać jako literaturę o charakterze inicjacyjnym, ale bardzo mocno osadzoną w konkretnym społecznym milieu, ulokowała ona w miejscu swojego urodzenia. To, co w tej książce kluczowe dla rozumienia dylematów wynikających z dojrzewania Isory i Shit, to środowisko właśnie. Abreu pokazuje obraz Wysp Kanaryjskich w pierwszych latach nowego millenium kontrastujący ze zdjęciami i opisami tego bajecznego miejsca, jakie znajdujemy w turystycznych katalogach. Shit i Isora mieszkają w nędznej, robotniczej dzielnicy, którą bogaci turyści omijają szerokim łukiem. Jestem przekonany, że ich inicjacyjne problemy, czy też próby, na które zostaje wystawiona przyjaźń dziewczynek (z wątkiem budzącej się w nich seksualności na czele), bardziej świadomie (przy wsparciu bliskich) przeżywałyby, przynależąc do innej społecznej klasy. Ona jest bowiem, co prawda nieświadomym, ale niestety głównym determinantem poczynań bohaterek. Można podziwiać autorkę za to, że tak umiejętnie, bez ocierania się o klasistowski dyskurs, potrafi nakreślić społeczne tło, zedrzeć zasłonę, za którą kryją się ubodzy ludzie, brudne ulice, nielegalnie wybudowane domy, przypominające „wybrakowane potwory”, ale też odsłonić klasowe stereotypy odnoszące się do przyjmowania ról płciowych. Nie mówi tego wprost, lecz sygnalizuje, że Teneryfa jest miejscem brutalnych, społecznych dysproporcji. Dlatego też – w mojej opinii – porównanie „Oślego brzucha” do „Genialnej przyjaciółki” Eleny Ferrante jest średnio trafione. Łączy te opowieści jedynie motyw dziewczęcej przyjaźni, zbyt wiele natomiast różni, by snuć tak luźne analogie.
No i warstwa językowo-formalna w końcu. Niektóre partie pisze Abreu za pomocą strumienia świadomości, zupełnie ignorując składniowo-gramatyczno-interpunkcyjną poprawność. Te miejsca, gdzie tekst staje się wielką, nieuporządkowaną plątaniną słów, z pewnością były prawdziwym wyzwaniem dla tłumaczki, szczególnie, że – jak dowiadujemy się od Agaty Ostrowskiej – był to najtrudniejszy z jej dotychczasowych przekładów. Wiadomo, czemu ma ten zabieg służyć. Przecież narratorką jest dziesięcioletnia dziewczynka, której odbiór otaczającego ją świata musi stwarzać pozory chaosu wynikającego z kipiących w niej emocji. Jej idiolekt organizuje także cały obszar językowy tej powieści. Chociaż czytelnik może mieć czasem wątpliwości, czy niektóre przemyślenia narratorki są w istocie owocem abstrakcji myślowej na poziomie rozumowania dziesięciolatki, nawet ponadprzeciętnie inteligentnej. Odnoszę wrażenie, że chce nas autorka chyba momentami nabrać, stosując strategię „gry” językiem.
Narracja Abreu to momentami zabawna, a miejscami werystyczna historia dziewczęcej transgresji, która od czasu do czasu niebezpiecznie wdziera się w przestrzeń ich przyjaźni, testując jej granice. To także błyskotliwa powieść traktująca o procesie „stawania się”, zawierająca znakomicie wprowadzone elementy psychologiczno-społeczne. A co skrywa w sobie ta zastanawiająca semantyka tytułu? Zaręczam, że warto ją rozszyfrować.
Wydawnictwo Art Rage, 2022.
Przekład: Agata Ostrowska
Projekt okładki: Katarzyna Babis

Biblioteka poleca… cz. 120

Aki Ollikainen – „Biały głód”
Aki Ollikainen, fiński pisarz (rocznik 1973) jest literatem właściwie polskiemu czytelnikowi nieznanym. W drugiej połowie ubiegłego roku nakładem wydawnictwa ArtRage, w serii Przeszły-ciągły, w założeniu prezentującej znaczące, współcześnie napisane powieści osadzone w przeszłości, ukazała się niewielkich rozmiarów powieść Ollikainena zatytułowana „Biała głód”. Cieszy więc fakt, że możemy sięgnąć po prozę pisarza, który nie tylko świadomie czerpie z literackich tradycji, ale przede wszystkim tworzy pisarstwo poddające się lekturze kontekstualnej. Już na pierwszych stronach dostrzegamy w niej bowiem aluzje do literatury wielkich mistrzów. Dwóch trzeba wymienić w pierwszej kolejności. A są nimi: Knut Hamsun („Głód”) oraz Cormac McCarthy („Droga”). Nieskomplikowaną fabułę swojej powieści osadził Ollikainen w realiach klęski głodu, jaka nawiedziła Finlandię w latach 1866-1868, pochłaniając – według różnych źródeł – około 270 tysięcy ofiar. Na tym tle pisarz opowiada wstrząsającą historię Marji, która wraz z dwojgiem swoich dzieci (Mataleeną i Juhanim) podejmuje pełną nieludzkiego wysiłku próbę ucieczki do Petersburga w celu poprawy swojego materialnego bytu. Nawiasem mówiąc, książka ta, pierwotnie wydana w 2012 roku, cztery lata później zyskała nominację do Międzynarodowej Nagrody Bookera.
„Biały głód” jest narracją stawiającą czytelniczy opór. Autor łączy bowiem naturalistyczną strategię pisania z poetyckością języka. I co istotne, umiejętnie balansuje on na granicy tej przyjętej przez siebie konwencji. Z jednej strony obcujemy z werystycznymi partiami tekstu, odsłaniającymi brutalność życia na fińskiej prowincji, sprowadzonego do bezwzględnej, niemal zwierzęcej walki o kawałek chleba z domieszką kory drzewnej, z drugiej natomiast ów naturalizm bywa kontrapunktowany poprzez frazy dość mocno zmetaforyzowane. Unika jednak autor taniego sentymentalizmu. Ollikainen za Hamsunem i kilkoma jeszcze innymi prozaikami zderzającymi w swych utworach człowieka z sytuacjami granicznymi, usiłuje pokazać mechanikę zatracenia człowieczeństwa. W tym krytycznym momencie zaniku pierwiastka ludzkiego, stajemy się częścią pierwotnej natury, w której rozgrywa się walka o przetrwanie. Ekstremum głodu musi więc wyzwolić w bohaterach powieści najbardziej atawistyczne instynkty. Uczucia takie, jak empatia, współczucie, czy postawa utylitarnie rozumianej idei wewnątrzgrupowej solidarności bądź też próby niesienia pomocy, w świecie powieści Ollikainena występują szczątkowo. Nad bohaterami nie unosi się fatum, który dałoby się interpretować w kategoriach metafizycznych; ich tragedia ma wymiar czysto naturalny, jest spowodowana klęską nieurodzaju, połączoną z surowością północnoeuropejskiej zimy, która w 1867 roku trwała dłużej niż zwykle. Patrząc na ten problem z perspektywy historycznej, widmo podobnej klęski zostało zażegnane dzięki rozbudowie trakcji kolejowej; ten wątek również dość wyraźnie w powieści wybrzmiewa. Wycieńczona głodem protagonistka nie dotrze, rzecz jasna, do celu, zamarznie po drodze, pokonując ją pieszo. Zatem, czy można dopatrywać się choćby nikłego przebłysku nadziei w tym wykreowanym przez Fina świecie? Odpowiedź na to pytanie czytelnik znajdzie w finale powieści, kiedy dopełnia się los Juhaniego.
Literatura z Północy rzadko niesie pocieszenie. Taki też jest „Biały głód”, który – w moim odczuciu – uchodzi za książkę nie mniej porażającą od najwybitniejszych literackich osiągnięć Sofi Oksanen. Mam tutaj na myśli jej dwie powieści: „Oczyszczenie” i „Gdy zniknęły gołębie”. Aki Ollikainen po mistrzowsku komponuje powieść drogi, której akcja została osadzona w trudnych dla Finlandii czasach. W warstwie formalnej zespala ją z estetyką naturalistycznej poetyki. Czytając „Biały głód”, dostrzeżemy także w tym tekście jeszcze jeden dosyć istotny trop prowadzący do pełniejszej lektury. Pisarz subtelnie sygnalizuje elementy społecznej krytyki w ocenie nierówności, zarówno tych w wymiarze klasowym, jak i płciowym. A dzięki zastosowaniu wspomnianej już tutaj konwencji językowej, sprytnie unika publicystycznej pułapki, w jaką wpadłby otwarcie forsując polityczną tezę. Tak więc dostajemy literaturę w najbardziej literackiej postaci. Niesłychanie ujęła mnie taka strategia opowiadania. Urzeczony, czekam więc na przekłady kolejnych powieści Ollikainena.
Wydawnictwo Art Rage, 2022.
Przekład: Justyna Polanowska
Oprawa graficzna: Mimi Wasilewska

 

Biblioteka poleca… cz. 119

Claudia Salazar Jiménez – „Krew o świcie”
O „Krwi o świcie” nie sposób mówić w oderwaniu od kontekstu w pełni determinującego odbiór tej niezwykle sugestywnej, momentami lirycznej, lecz w obszerniejszych partiach brutalnej prozy. Bez odniesień natury politycznej debiutancka powieść Claudii Salazar Jiménez będzie słabiej czytelna, bowiem pisarstwo tak głęboko zanurzone w żywiole historyczno-politycznym musiało stać się wyrazistym literackim głosem w dyskusji nad tożsamością Peru jako państwa. Tak więc lektura tej książki wymaga choćby elementarnej wiedzy o Świetlistym Szlaku.
„Krew o świcie” pokazuje także wartość prozy „mądrze” zaangażowanej, czasami niedocenianej i waloryzowanej pejoratywnie z powodu nazbyt mocno wyeksponowanej warstwy ideowej. Mądrze w przypadku tekstu Jiménez konotuje się ze zwrotem „z dystansu” . Sądzę, że tego rodzaju proza wydaje się niezbędna, by móc dokonać obrachunku z przeszłością; by przepędzić nękające współczesność demony historii. Jednak bieżące zdarzenia polityczne w Peru pokazują, że jeszcze sporo czasu upłynie nim jego mieszkańcy przepracują swe historyczne traumy. Leczenie ich wspierają czasem literaci. Jiménez udowadnia, że jest pisarką na tyle stylistycznie sprawną, by „Krew o świcie” można było czytać szerzej niż jednowymiarowe pisarstwo nacechowane politycznie. To bez wątpienia ambitna literatura obnażająca nie tylko światopoglądowe motywacje bohaterek, ale przede wszystkim moralne konsekwencje ich wyborów: „(…) dlaczego tak długo zwlekaliśmy? Kiedy powinnam była strzelać? A kiedy powinnam była przestać?” – zastanawia się jedna z nich. W krajach wewnętrznie niestabilnych literatura, jakkolwiek to brzmi, zostaje obarczona ciężarem politycznym. Jiménez, splatając losy trzech kobiet, w niezwykle udany sposób kreuje wizję kraju rozdartego wewnętrznym konfliktem. Czytelnik zostaje wrzucony w sam środek rewolucyjnego piekła, jakie zgotował Peruwiańczykom Abimael Guzmán, czołowy ideolog Świetlistego Szlaku, za którym poszli młodzi, wykluczeni i skrzywdzeni przez system. Jak wielu radykałów śniących o społecznej równości, pobudki miał szlachetne, jednak szlak wiodący do urealnienia tego celu świetlisty był jedynie z nazwy.
Wiadome jest, że przeszłość rezonuje na teraźniejszość, co widać w przypadku nie tylko ojczyzny Vargasa Llosy. Nie jest także żadną tajemnicą, że większość problemów państw Ameryki Południowej (w tym Peru) ma swoje źródło w dawnej kolonialnej eksploatacji tychże. Jednak w kontekście genezy rewolucji roznieconej na początku lat osiemdziesiątych XX wiek przez Świetlisty Szlak kluczowy jest jeszcze inny czynnik. „Jedyną drogą dla pracującej kobiety jest przyjęcie roli, jakiej wymaga od niej historia: uczestnictwo w rewolucji”, czytamy na kartach tej skromnej objętościowo książki. Zgodnie z wykładnią marksistowską-leninowsko-maoistowską, którą przyjęły postaci wykreowane przez Jiménez, rewolucja jest koniecznością. Druga połowa XX wieku w Ameryce Południowej była czasem krwawego fermentu. Przewrót na Kubie, a także późniejsze walki partyzanckie prowadzone przez Che Guevarę w Boliwii, wytyczają rewolucjonistom jedyną drogę wiodącą w kierunku obalenia znienawidzonych przez nich autorytarnych rządów. Latynoscy idealiści marzący o równości i sprawiedliwości będą w różnych krajach Ameryki Łacińskiej aż do lat dziewięćdziesiątych chwytać za karabiny, by tę opętańczą ideę wcielać w życie. Nieważne, że kosztem śmierci setek tysięcy istnień ludzkich. Logika polityczna, jaką kieruje się Świetlisty Szlak bynajmniej nie odbiega od programu głoszonego przez Castro i Che; jest tylko umiejętnie dostosowana do warunków panujących w Peru. Zresztą Guzmán nigdy nie wypierał się podziwu, jakim darzył partyzanta zabitego w Boliwii.
Polski przekład powieści stworzony przez Tomasza Pindla, ukazuje się równą dekadę po premierze oryginału. Trudno w przypadku „Krwi o świcie” wyznaczyć granicę pomiędzy tym, co realne i ufikcyjnione. Jedno jest pewne, wykreowane przez pisarkę postaci – psychologicznie różnorodne, o odmiennych motywacjach popychających je w kierunku organizacji terrorystycznej – noszą w sobie cechy autentycznych i fanatycznych rewolucjonistek. Podobnie jak opisane wydarzenia: krwawe i do dzisiaj tragiczne w skutkach. Wojna ludowa w Peru zakończyła się zmasowaną interwencją armii i siedemdziesięcioma tysiącami trupów po obu stronach konfliktu, rozsianych nie tylko w Andach, ale i na ulicach miast, w tym Limy. Powieść Jiménez trzeba więc czytać przede wszystkim jako przestrogę przed rewolucją. Z pewnością nie powinno się w niej upatrywać jedynej drogi prowadzącej do zmiany politycznego porządku.
Przekład: Tomasz Pindel
Projekt okładki: Adam Walas

Biblioteka poleca… cz. 118

Wojciech Jóźwiak – „Nasze zwierzęta mocy”

Lektura dobrej eseistyki zawsze jakoś porządkuje nasz stosunek do świata w wymiarze poznawczym. Nawet w przypadku, gdy temat eseistycznej książki na pierwszy rzut oka zdaje się odległy. Taka czytelnicza sytuacja zaistniała podczas mojego kontaktu z ostatnią książką Wojciecha Jóźwiaka. Tekst „Naszych zwierząt mocy” uwrażliwia na to, co dzieje się na styku świata ludzkiego i zwierzęcego. Nie tylko w wymiarze czysto biologicznym, choć ten aspekt także w tej książce bardzo mocno wybrzmiewa. Autor wykonał sporo tytanicznej pracy wpisując swoich „dzikich bohaterów” nie tylko w przestrzeń alegoryczno-symboliczną, ale przede wszystkim pokazując, jak głęboko archetypiczny jest sens ich bytowania w kulturze. Bo przecież zetknięcie pierwotności świata zwierząt z kulturą rozwijającą się na przestrzeni wieków spowodowało, że niektórym gatunkom przypisujemy takie a nie inne atrybuty, czy znaczenia symboliczne. Choć nie wszystkim, rzecz jasna. Z książki Jóźwiaka dowiadujemy się, ile znaczeń narosło wokół poszczególnych ich gatunków, którym autor poświęca uwagę na kartach swojej eseistycznej książki. Pisze on, że ludzie od zawsze myśleli i śnili o zwierzętach, stąd właśnie ich wtargnięcie do porządku symbolicznego budowanego przez człowieka od czasów najdawniejszych, kiedy nasz gatunek zaczął rozumować na poziomie abstrakcji i tym samym wytwarzać bardziej złożony kulturowy system.

Ale książka Jóźwiaka to nie tylko przebogata interdyscyplinarna analiza zwierzęcych archetypów. Snując swoją opowieść, autor swobodnie porusza się na płaszczyźnie starożytnych mitologii, nawiązuje do literatury i sztuki, a nawet sięga do językoznawstwa, psychoanalizy, astrologii, czy biologii ewolucyjnej. Przebogata i gęsta to książka. Ja zauważam w niej jeszcze jeden dość istotny komponent znaczeniowy, który też niejako odnosi się do ludzko-zwierzęcych światów, traktując je jako wspólny byt; bo przecież jeszcze niedawno (licząc w skali historii ziemi) żyli wspólni przodkowie ludzi i szympansów. Widziałbym zatem książkę Jóźwiaka gdzieś na pograniczu rozważań z zakresu ekokytyki. Wiadomo, że ekokrytyka jest humanistyczną reakcją na kryzys ekologiczny, który nas dotkliwie doświadcza. Sądząc po sposobie, w jaki Jóźwiak podejmuje temat zwierząt zasiedlających symboliczne obszary ludzkiej refleksji, założenia ekokrytyki wydają się być bliskim mu modelem definiowania relacji człowiek-natura. Stąd też niedaleko do wniosku, że musimy wykształcić w sobie lepszy system pojmowania mechanizmów rządzących kulturowymi formami przedstawienia tego, co naturalne, pierwotne, a później próbować inaczej opowiadać o miejscu człowieka w środowisku naturalnym. W literaturze, filmie, filozofii, teatrze, w dziedzinie fotografii. Nieprzypadkowa jest więc ta wielowymiarowość refleksji autora, tak mocno w tej książce obecna.

Wydawnictwo Ha!art, 2023.

Projekt okładki: Michalina Jurczyk

Biblioteka poleca… cz. 117

Marie NDiaye – „Zemsta należy do mnie”
Historia opowiedziana przez francuską pisarkę Marie NDiaye w książce zatytułowanej „Zemsta należy do mnie” jest jak film. A konkretnie jak film Davida Lyncha. Już na początku możemy postawić pytanie, dlaczego inteligentna, racjonalna kobieta, przykładna matka zabiła troje swoich dzieci? Irracjonalne, nieprawdaż? A warstwa fabularna to tylko jedna z płaszczyzn tej znakomicie skonstruowanej powieści łączącej cechy literatury gatunkowej z prozą najwyższych lotów. Kluczowa dla ostatniej powieści Francuzki jest jej wielowarstwowość, bynajmniej nie obciążająca czytelnika, jak to zazwyczaj dzieje się w przypadku literatury niejednolitej gatunkowo.
Fabuła przedstawia z pozoru prostą historię, jednakże owa prosta historia mieści w sobie wiele odniesień do zagadnień spoza rzeczywistości literackiej. Mąż morderczyni dzieci, Gilles Principaux, zwraca się do głównej bohaterki, prawniczki o nazwisku Susane, z prośbą, by ta reprezentowała winowajczynię w sądzie. Autorka umiejętnie dozuje napięcie i czytelnik nie jest do końca pewien, czy adwokatka w przeszłości już spotkała się ze zleceniodawcą. A może to wrażenie jest tylko wytworem jej umysłu. Te Lynchowskie „smaczki” wnoszą do książki sporo niejednoznaczności. Rzecz jednak poważniejsza mieści się nieco głębiej w tekście.
Narracja łamiąca tradycyjne konwencje opowiadania i łącząca w sobie skrajnie odmienne literackie rejestry, podporządkowana została swoistej idei, która z pewnością przyświecała pisarce, lecz przy pierwszym powierzchownym kontakcie z tekstem wydaje się nie do końca oczywista, ledwie zarysowana. Jeśli więc ograniczymy ostatnią powieść NDiaye do czytania wyłącznie na poziomie fabuły, będzie to lektura niepełna, bowiem wątek kryminalny jest jedynie pretekstem do tego, by autorka mogła w sposób zupełnie niezideologizowany wypowiedzieć myśli o ciężarze socjopolitycznym.
W obszarze tematów interesujących NDiaye możemy wyodrębnić dwa nadrzędne. Pierwszy z nich dotyczy przestrzeni feministycznej refleksji. Refleksji wyartykułowanej z perspektywy kobiety świadomej mechanizmów rządzących systemem, w którym gołym okiem widać, jak odsłaniają się kulisy patriarchalnego zniewolenia kobiet. I w tym wątku lokowałbym ukrytą polityczność powieści Marie NDiaye. Drugi natomiast, o charakterze społecznym, dotyczy już konsekwencji klasowego awansu, a więc w przypadku mecenas Susane, przejścia z klasy robotniczej do inteligenckiej. Ma ów awans – rzecz jasna – charakter ekonomiczny, czego bohaterka bynajmniej nie podkreśla, nadal przemieszczając się dwudziestokilkuletnim samochodem bez ogrzewania. Co więcej, na wyższym szczeblu społecznej drabiny czuje się ona dziwnie wyalienowana. Konsekwencje wygrzebania się z biedy miewają więc czasem swoje reperkusje, gdyż główna bohaterka nie dość, że nie wierzy w swój zawodowy potencjał, to na dodatek czuje się zdrajczynią klasy, z której się wydostała. Jednak jej zdrada nie jest w żaden sposób podszyta kompleksem niższości.
Obydwa wątki obecne w powieści NDiaye zdają się być nierozerwalne, przy czym nie są one wyłożone w sposób oczywisty. Francuska pisarka potrafi tak zniuansować narrację, by opowieść wybrzmiewała, uruchamiając swe ukryte znaczenia stopniowo. Wielkość pisarza mierzy się czasem jego warsztatowymi umiejętnościami pozwalającymi w dyskretny sposób „przemycić” do literatury istotne wątki tematyczne. Autorka „Trzech silnych kobietach” jest świadoma kondycji współczesnej literatury zakrojonej na ambitną, która egzystuje na marginesie rynku wydawniczego. Stąd – myślę – potrzeba genologicznego mariażu. Dlatego ta powieść to pułapka, bo pod maską prozy gatunkowej zwiastującej czytelniczą rozrywkę dostajemy tekst misternie skonstruowany, nieoczywisty, a jednocześnie naładowany kobiecym gniewem, bo przecież odwet, jaki Marlyne Principaux bierze na rządzonym patriarchalną hipokryzją francuskim społeczeństwie nie jest niczym innym, jak przejawem kobiecego buntu podszytego tragizmem, który zrodził się z poczucia braku kontroli nad swoim życiem. Życiem – warto dopowiedzieć – przeznaczonym do wypełniania z góry określonych ról społecznych.
„Zemsta należy do mnie” jest drugą po „Trzech silnych kobietach” książką NDiaye, która trafia na nasz rynek wydawniczy. Autorka we Francji doceniona, między innymi Nagrodą Goncourtów, w naszym obiegu czytelniczym jest praktycznie nieznana. Mam nadzieję, że po publikacji jej najnowszej powieści stanie się ona pisarką bardziej rozpoznawalną, bowiem zarówno jej styl, jak i strategia konstruowania historii zwiastują wielki literacki talent, który (podobnie jak w przypadku Annie Ernaux) polski czytelnik może dopiero odkrywać.
Przekład: Magda Kamińska-Maurugeon
Projekt okładki: Marta Konarzewska

Biblioteka poleca… cz. 116

Maciej Hen – „Segretario”

Maciej Hen posiada rzadko w naszej współczesnej literaturze spotykany talent do tworzenia arcyciekawych i zajmujących fabuł ulokowanych głęboko w przeszłości. Pisarz udowadnia to każdorazowo, gdy sięga po gatunek powieści historycznej. A pisze po swojemu, w niepospolicie inteligentny, przemyślany sposób. Nie inaczej jest i tym razem. „Segretario” bowiem opowiada dzieje ogarniętej zarazą stolicy państwa Jagiellonów, gdzie śledzimy losy młodego adepta medycyny, poznając przy tym pełną sprzeczności biografię Kallimacha.
Lektura najnowszej powieści Hena zdominowana jest przez dwa czynniki. Posiada niepodważalną wartość poznawczą, czytaniu towarzyszy natomiast autentyczna „przyjemność tekstu”, na którą niegdyś zwracał uwagę Roland Barthes. Tak, jest to książka do „smakowania” i sycenia się szczegółami, z jakich pisarz finezyjnie buduje świat przedstawiony powieści, odtwarzając realia Krakowa ostatniej dekady XV stulecia. Jednakże to nie wszystko; narracja sięga bowiem głębiej w przeszłość, do burzliwej młodości Kallimacha, wokół którego ogniskuje się cały ciąg zdarzeń fabularnych „Segretaria”. Przed ośmiu laty, gdy obcowałem ze znakomicie skonstruowaną „Solfatarą”, również towarzyszyła mi niesłabnąca przyjemność płynąca z czytania. Także i literackiej rzeczywistości „Segretaria” nie chce się, Drodzy Czytelnicy, opuszczać. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze Maciej Hen kapitalnie panuje nad kompozycją powieści, zamykając zdarzenia fabularne w dwunastu listach (wskrzesza tym samym zacny, acz trochę już zapomniany rejestr powieści epistolarnej) słanych przez tytułowego sekretarza Kallimacha – Georga Starkfausta – do przyjaciółki z dzieciństwa osiadłej w Heidelbergu. Jak się okazuje, tożsamość segretaria będącego jednocześnie studentem medycyny w Akademii Krakowskiej, okryta jest tajemnicą, do której – co prawda – czytelnik zostaje dość szybko dopuszczony. Cały szkopuł jednak w tym, jak z owym dość kłopotliwym sekretem musi sobie narrator-bohater radzić. Po wtóre wielowątkowa, pełna szczegółów opowieść oraz żywo poprowadzona narracja sprawiają, że nie sposób nowej powieści Macieja Hena odłożyć na później. Z jednej strony czytelnik pragnie zanurzyć się w tym misternie odtworzonym, ale i niestety tragicznym świecie wielokulturowego Krakowa, czyni wszystko, by w powieści rozczytywać się powoli, śledząc bogactwo detali, wątki i tropy, którymi wiedzie nas autor, z drugiej natomiast genologiczne wyznaczniki awanturniczej powieści historycznej w połączeniu z dynamicznym sposobem opowiadania, narzucają lekturze swoiste tempo. Po trzecie postaci wykreowane przez pisarza w ostatniej opowieści przykuwają uwagę czytelnika, absolutnie go angażując. Maciej Hen zapewne już na etapie projektowania fabularnego szkieletu oraz formułowania konstrukcyjnego zamysłu tekstu był w pełni przekonany, jaki potencjał narracyjny skrywa w sobie postać Kallimacha. Dopracował więc swój sprawdzony już przy okazji „Solfatary” przepis na porywającą prozę historyczną. Narrację – wypada dodać – w duchu postmodernistycznym, bowiem by opowiedzieć o jesieni średniowiecza, posłużył się modelem powieści epistolarnej, a jak wiemy jej początki sięgają wieku XVIII. Opowiadać o historii z przełomu średniowiecza i renesansu za pomocą literackiej formy stworzonej prawie trzysta później? Czemu nie? Cóż wnosi do literatury to wymieszanie porządków? Z pewnością tak potrzebną współczesnej prozie historycznej świeżość, którą wytrawni czytelnicy z pewnością docenią. Rezerwuar postmodernistycznych technik konstruowania fikcji jest pod tym względem nadal niewyczerpany. Tak więc wypracował on elegancką i przekonującą estetykę powieści historycznej w nowym duchu, na szczęście pod kątem ideowym, daleką od modelu sienkiewiczowskiego. To po czwarte.
A wracając do Włocha. Kallimach był jednym z pierwszych humanistów rodzimego renesansu; to po trosze awanturnik zamieszany w zamach na życie papieża Pawła II, ale nade wszystko wyśmienity poeta tworzący w języku łacińskim, który po ucieczce z Włoch znalazł schronienie w Dunajowie, na dworze arcybiskupa lwowskiego Grzegorza z Sanoka. Filip Kallimach Buonaccorsi uchodzi za postać wybitnie niejednoznaczną i przy tym arcyciekawą. Ten piekielnie dociekliwy humanista wniósł ogromny wkład w upowszechnianie idei włoskiego renesansu na dworze Jagiellonów, gdzie też otrzymał od władców wiele zaszczytów. A za sprawą mniejszych i większych sekretów, które naznaczyły jego życiorys przed zadomowieniem się w Rzeczypospolitej, stał się dla Macieja Hena wręcz modelowym protagonistą historyczno-awanturniczej opowieści. Biografię Kallimacha, jak wiadomo, poznajemy w listach. Autor, co też niezwykle istotne dla zbudowania odpowiedniego napięcia, dozuje nam wątki z życia doradcy Kazimierza Jagiellończyka dość szczegółowo, acz fragmentarycznie i na szczęście w niezbyt uporządkowany sposób, wobec czego czytelnik zmuszony zostaje do samodzielnego sklejenia żywota poety w całość. Nie ukrywam, że jako odbiorca literatury cenię zabiegi, za pomocą których pisarze inteligentnie komplikują linearność przebiegu zdarzeń (choć powieściowe listy stwarzają pozór chronologii) i zmuszają odbiorcę do interpretacyjnej aktywności.
Poza aspektami czysto formalnymi czyniącymi z książki Macieja Hena powieść literacko znakomitą, warto przy okazji jej lektury wspomnieć o jeszcze jednej istotnej kwestii z tą książką związanej. Otóż jest ona znacząco aluzyjna. Owa aluzyjność dotyczy kilku dość wyraźnie zarysowanych w niej problemów, nieobcych i nam, ludziom żyjącym u zarania III dekady XXI wieku. Nie nazwałbym Macieja Hena pisarzem, który posługuje się maską historyczności, by za jej pomocą analizować współczesność, jednakże w odniesieniu do zagadnień takich, jak konstruowanie indywidualnej tożsamości, żywotność antysemickich obsesji, walka kobiet o swoje prawa, czy wreszcie destrukcyjna rola patriarchatu, wybrzmiewa „Segretario” w niezwykle uniwersalny sposób. Intryga zagęszczona wokół tożsamości Georga Starkfausta jest wynikiem niczego innego, jak dążności do wiedzy. Dlatego, zdradzę, Gredechin – niezwykle żądna edukacji młoda dziewczyna – przyjmuje męskie imię Georg i przywdziewa strój mężczyzny. Aż prosi się, by powiedzieć, że w ten właśnie sposób Maciej Hen wyobraża sobie, jak u progu renesansu w praktyce mogła wyglądać teoria performatywności płci, stworzona przez Judith Butler. Kobietom towarzyszyły od zawsze wielkie ambicje, tłumione przez opresyjny, patriarchalny system. Skądś przecież wzięła się choćby legenda o papieżycy Joannie, zasiadającej rzekomo w VIII wieku na piotrowym tronie. I to błyskotliwe nawiązanie do postaci Doktora Faustusa, w finale opowieści! Podobnych erudycyjnych gier z czytelnikiem jest w powieści(ach) Macieja Hena więcej. Jeśli potraficie wyobrazić sobie prozę historyczną zupełnie nowego typu, to jego pisarstwo jest właśnie odpowiedzią na tego rodzaju czytelnicze zapotrzebowanie.

Biblioteka poleca… cz. 115

Łeś Bełej – „Plan naprawy Ukrainy”

„Absurd wsiąka w nasze DNA i pasuje tam tak idealnie, że nie zwracamy na niego uwagi” – powiada Bełej. Na czwartej stronie okładki wydawca z kolei pisze, że książka Łesia Bełeja jest „żywym odzwierciedleniem rzeczywistości w duchu realizmu absurdalnego”. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić, w dużej mierze bowiem jedna z ostatnich prozatorskich propozycji Wydawnictwa Ha!art jest książką o absurdzie właśnie. Absurdzie obecnym w społecznej codzienności Ukraińców, absurdzie, przenikającym prawo, którego przestrzeganie sprowadza się do popadania jednostki w kolejne alogiczne sytuacje. Ich nawarstwienie w tych krótkich formach czytelnik bez trudu dostrzeże. Mówiąc o prozie kijowskiego pisarza i naukowca, rzeczownik absurd można zatem odmieniać przez przypadki od mianownika do wołacza.

Ta niepozorna, choć zrodzona z niezgody na ukraińskie status quo proza, skonstruowana w satyrycznym rejestrze, dźwiga jednak brzemię politycznego ciężaru. Niech nie zmyli nas jej lekki (ale i cierpki) ton, bo głębiej przeczytana skrywa ona niezbyt starannie maskowaną buntowniczą świadomość pisarza. Wściekłość wynikająca z bezradności jednostki (nie posiadającej żadnej, najmniejszej nawet, mocy sprawczej) w starciu z systemową machiną państwa ciągle dochodzi w tej książce do głosu. Bo i w jakim celu autor powinien maskować swój gniew? Od pierwszej strony widać, że tego inteligentnego pisarza interesuje ukraińska rzeczywistość w całym jej pogmatwaniu i sprzecznościach, na które składają się różnorakie historyczno-polityczne uwarunkowania: postsowiecka historia, próby skonstruowania zbiorowej tożsamości, czy stosunek Ukraińców do konfliktu we wschodniej części ich państwa. Dopowiem tylko, że autor „Planu naprawy Ukrainy” skupia się na czasach pomiędzy Majdanem a okresem pierwszego etapu konfliktu z Rosją w Donbasie. No więc całkiem niedawno, już po obaleniu Janukowycza, lecz jeszcze przed inwazją z lutego ubiegłego roku.

W moim odczuciu tym przekornym już w samym tytule tekstem, (bo jak ma wyglądać jakiś sensowny i przemyślany plan naprawy Ukrainy?) młody literat chciał dogłębnie przyjrzeć się wszystkim czynnikom, które niczym nowotwór toczą zdrową tkankę jego ojczyzny. Po agresji Rosji na Ukrainę Europa po raz kolejny w swej historii przekonała się, że pokój jest tylko językowym pojęciem. Bohaterowie, których w sposób niezwykle plastyczny w „Planie naprawy Ukrainy” opisuje Bełej, zmagają się z niewydolnością państwa widoczną na wielu poziomach. Niezwykle sugestywny język tej prozy musiał zostać przez pisarza w różnych miejscach zasłyszany i w czasie pracy nad książką poddany stylistycznej obróbce. Obcujemy bowiem u Bełeja z różnymi, kapitalnie odwzorowanymi, socjolektami. Słyszymy, jak mówi ulica, docierają do nas szczątki rozmów inteligencji, hipsterów, czy w końcu wojennych weteranów. Językowa energia to bez wątpienia znaczący wyróżnik prozy Bełeja. „Plan naprawy Ukrainy” to też książka przemyślana. Fragmentaryczna, zbudowana z krótkich form oraz quasi-teatralnych scenek, za sprawą językowo-formalnej organizacji rzeczywistości tekstowej, wywołuje u czytelnika wrażenie, że nie obcuje on z fikcjonalną mistyfikacją. W sposobie doboru formy, za pośrednictwem której Bełej komunikuje się z odbiorcą swego rebelianckiego, acz nie pozbawionego ani odrobiny autentyzmu pisarstwa, tkwi – w moim odczuciu – wielka jego wartość. Dostajemy wizję Ukrainy w oczach jej obywatela-pisarza, który trzeźwo przygląda się faktom i nie stosuje żadnych strategii mitologizujących opisywaną rzeczywistość.

Lektura zawsze domaga się konkretyzacji, osadzenia tekstu w jakichś bliskich mu obszarach tradycji literackiej, czy też odniesienia do rzeczywistości pozaliterackiej. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że referencjalny wymiar prozy Łesia Bełeja jest łatwo uchwytny. Ma też ta proza swojego patrona. W jednym z tekstów składających się na „Plan naprawy Ukrainy”, w czasie rozmowy bohaterów, pada nazwisko Frantza Kafki. Nie przez przypadek, rzecz jasna. Nie będzie więc nadinterpretacją, jeżeli napiszę, że nad ostatnią ksiażką Bełeja unosi się duch praskiego pisarza. Niektóre sytuacje, które z dużą dozą czarnego humoru opisuje autor „Lustrzanego sześcianu” sprawiają wrażenie wyjętych z wyobraźni Kafki.

Wydawnictwo Ha!art, 2023.

Tłumaczenie: Aleksandra Brzuzy, Maciej Piotrowski i Ziemowit Szczerek

Projekt okładki: Michalina Jurczyk

Biblioteka poleca… cz. 114

John Maxwell Coetzee – „Hańba”

Czasem trzeba przypominać książki znakomite, ale już dość mocno osadzone w zbiorowej  świadomości czytelników. Prozę Johna Maxwella Coetzee’go zawsze warto czytać.

Opublikowana w Polsce po raz pierwszy dwadzieścia jeden lat temu powieść przyniosła autorowi prestiżową Nagrodę Bookera. Coetzee w bardzo oszczędny sposób, bez zbędnego epickiego rozmachu, kreśli sugestywne sylwetki swoich bohaterów uwikłanych w różnorakie konflikty natury moralnej. Nigdy przy tym nachalnie nie poucza, niczym jakiś samozwańczy nauczyciel etyki; pozostawia natomiast czytelnika z ogromem nawarstwiających się pytań, niedomówień i wątpliwości Odbiorca sam winien odnieść się do podejmowanych przez noblistę trudnych zagadnień. Rozpatrywanie przez pisarza kwestii natury etycznej w sposób wieloaspektowy, pozwala uniknąć zarzutu o tendencyjność jego pisarstwa. Powiedziałbym, że Coetzee uchodzi za jednego z niewielu literatów, których interesuje zgłębianie ludzkiego wnętrza oraz obnażanie środowiskowych uwikłań bohatera, skąd niejednokrotnie wynikają jego ambiwalentne postawy wobec ludzi i świata. Stoją postaci skonstruowane przez noblistę zawsze przed niełatwymi dylematami i niejednoznacznymi, dramatycznymi wyborami. Fundament jego książek stanowi płaszczyzna etyki. W jego prozie nic nie jest jednoznaczne i oczywiste. Każda decyzja bohatera coraz bardziej komplikuje jego położenie. Jako osoba, jako osobowość czuję się przytłoczony, a moje myślenie popada z w konfuzję i bezradność, poprzez obecność cierpienia w świecie – nie tylko ludzkiego. Moje konstrukcje literackie są błahymi, niedorzecznymi sposobami obrony przed tym przytłoczeniem. To dla mnie oczywiste – powiedział noblista. To także pisarz uporczywie drążący zagadnienie człowieczeństwa w postapartheidowskiej RPA. Twórca literatury świadomy jest z jednej strony kolonialnego piekła i wielowiekowych win białego człowieka, z drugiej zaś zdaje sobie sprawę z bestialstwa rasistowskiej dyktatury apartheidu, która panowała w tym kraju do połowy lat dziewięćdziesiątych, dlatego też swoich literackich bohaterów często wikła w ten polityczny kontekst, uwydatnia skażenie człowieka tym systemem, by za każdym razem podkreślić jego nieludzkość i prymitywizm.

Nie inaczej jest z głównym bohaterem ”Hańby”. David Lurie, pięćdziesięciodwuletni, znudzony wykładowca akademicki z Kapsztadu, a zarazem wyrafinowany znawca angielskiego romantyzmu, ceniący Byrona i Wordswortha, poezją początku XIX stulecia usiłuje się szczelnie odgradzać od rzeczywistości, której nie jest w stanie zaakceptować. Bohater jest dwukrotnym rozwodnikiem, który nie potrafi stworzyć silnej i trwałej więzi z żadną kobietą. Jego erotyczne potrzeby regularnie zaspokaja prostytutka Soraya, tak więc profesor nie musi wchodzić w skomplikowane, emocjonalne relacje z kobietami. Kontakt z nimi zredukowany zostaje do sfery czysto fizycznej. Cielesność bohatera, jak widzimy w finale powieści, przyczyni się do jego upodlenia. Z chwilą, kiedy nawiązuje romans ze swoją studentką – Melanie Isaacs, rozpoczyna się szybko postępująca degradacja naukowca; upadek zarówno w sensie społecznym, jak i moralnym. Po aferze na uczelni, zwolniony z pracy profesor opuszcza Kapsztad i wyjeżdża na prowincję do swojej córki Lucy, dziewczyny wyzwolonej, żyjącej w zgodzie z naturą, mieszkającej na farmie ze swoją przyjaciółką Helen, w otoczeniu sfory groźnych psów. Kiedy partnerka Lucy opuszcza farmę, dziewczyna zostaje sama, jedyną osobą, która wówczas może jej w tym trudnym położeniu pomóc jest mieszkający nieopodal czarnoskóry Petrus (postać znacząca, bowiem implikuje w warstwę znaczeniową tekstu problematykę apartheidu). Na ojca, który chwilowo u niej zamieszkał nie może ona raczej liczyć, choć z czasem zaczyna on wykonywać drobne prace w gospodarstwie córki.

Punkt kulminacyjny powieści stanowi napad na posiadłość Lucy dokonany przez bandę czarnoskórych chuliganów, którzy z łatwością obezwładniają Davida, bezsensownie i bestialsko zabijają psy (które nie mogą im zagrozić, bowiem są zamknięte w kojcach) oraz dokonują brutalnego, zbiorowego gwałtu na bezbronnej dziewczynie. Ojciec jest w tej sytuacji bezsilny. Musi bezczynnie czekać, aż bandyci skończą ten straszliwy proceder. Zamknięty w łazience, ze stłuczoną od uderzenia pistoletem głową, słyszy skowyt gwałconej córki. Od tego momentu obydwoje muszą nauczyć się wspólnej egzystencji z piętnem tytułowej hańby. Tragiczne zajście na farmie uświadamia mu zdziczenie obyczajów w jego kraju po latach rasistowskiej dyktatury. Upodlenie Lucy posiada dodatkowy aspekt, którego przejawem stała się prymitywna męska przemoc zadana jej homoseksualnej orientacji, to głównie z tym nie może się ona pogodzić, całymi dniami siedząc bezczynnie i zaniedbując gospodarstwo. Kiedy dowiaduje się o ciąży postanawia, wbrew radom ojca, by zarodek usunąć, urodzić dziecko z gwałtu. Coetzee nie pozostawia złudzeń, jeżeli chodzi o tworzące tło świata powieści kwestie kulturowo-etniczne na płaszczyźnie relacji biali-czarni. Doskonale wiemy, dlaczego młodzi, sfrustrowani bandyci zaatakowali posesję Lucy.

Jeden z kluczy interpretacyjnych tkwi także w opowiadanej przez Luriego historii o psie bezsensownie karanym przez właścicieli za swój naturalny, biologiczny instynkt. Oto fragment zawierający konkluzję tej historii: – Czyli samcom trzeba pozwolić, żeby podążali za swoimi instynktami bez żadnych ograniczeń? Czy taki stąd płynie morał? (pyta Lucy) – Nie, nie taki. A nikczemność widowiska z Kenilworth polegała na tym, że nieszczęsny pies znienawidził w końcu własną naturę. Odtąd bicie stało się niepotrzebne. Gotów był sam się ukarać. W tym momencie lepiej byłoby go zastrzelić. (odpowiada David Lurie) Sens jest czytelny. Główny bohater nie znienawidził swojej pierwotnej, popędliwej natury, pomimo że miał świadomość wymuszenia przez siebie siłą na Melanie stosunku płciowego. Postąpił więc podobnie do młodych zwyrodnialców, gwałcicieli jego córki. Nadal też szukał okazji do łatwego zaspokajania swoich potrzeb, minimalizując je  i dostosowując do zaistniałych okoliczności. Natura mężczyzny pozostała jednak zasadniczo niezmienna. David odczuł w pewnym momencie „etyczne ukłucie”, postanawiając przeprosić rodziców ofiary za swój podły występek. Bez znaczenia pozostaje fakt, iż dziewczyna przyzwoliła na stosunek seksualny z profesorem; czynu Davida to bynajmniej nie usprawiedliwia, bowiem dokonał poważnego wykroczenia przeciw zawodowej etyce. U Coetzee’ego nie istnieją żadne okoliczności łagodzące.

„Hańba” jest książką bogatą w znaczenia. Kipi emocjami. Postaci skonstruowane są wyraziście, nie ma mowy o ich szablonowości bądź jakiejkolwiek typizacji. Dylematy i wybory stojące przed bohaterami zdają się być nie do rozwikłania. To powieść o ludzkiej alienacji, granicach odpowiedzialności, prymitywnej przemocy, której źródło tkwi w niesprawiedliwości społecznej, niedostosowaniu człowieka do życia, kapitulacji inteligenta w zderzeniu z tym, co pierwotne, ale przede wszystkim o bolesnej egzystencji w poczuciu winy i z piętnem hańby, której nie można zmyć. Zmaza, jaką okryli się powieściowi ojciec i córka pozostawia trwały stygmat w psychice, chociaż przypadek Lucy, zdawałby się potwierdzać dość trafną tezę, że zło jest irracjonalne i dotyka człowieka w sposób incydentalny. A skoro tak jest to nie ma przed nim obrony.

Wydawnictwo Znak, 1999.

Biblioteka poleca… cz. 113

Elif Shafak – „Wyspa zaginionych drzew”

Tak się złożyło, że mój pierwszy kontakt z prozą fabularną Elif Shafak wyznaczyła lektura „Wyspy zaginionych drzew”. Może to i dobrze, bo ta lekko napisana opowieść łącząca w sobie rejestry gatunkowe z pogranicza powieści społecznej, politycznej, obyczajowej, mieszcząca w sobie także wątki historyczne, jest znakomitym, wielowymiarowym, literackim namysłem nad ideą tożsamości etnicznej i kulturowej. Przy czym trzeba pomiędzy tymi dwoma sposobami identyfikacji poczynić rozróżnienie. Nie jest to bynajmniej jedyny klucz do „Wyspy zaginionych drzew”, bo jeśli autor komplikuje strukturę narracyjną, żonglując konwencjami opowiadania (co Shafak wychodzi po mistrzowsku), coś się za tym kryje; pewnie chce nam przekazać coś istotnego. I rzeczywiście to czyni.

Po pierwsze: wykorzenienie. Jedną z bohaterek powieści jest nastoletnia Ada, córka Greka i Turczynki, której życie dalekie jest od tożsamościowych uwikłań. Żyje już w Anglii, w drugiej dekadzie XXI wieku, bo jej rodzice wyemigrowali z Cypru. Shafak Podejmuje wątek etnicznego i kulturowego wydziedziczenia człowieka, implikując do prozy swój kulturowy kod oraz doświadczenie emigrantki. Imigrancka rodzina Ady to rodzina pęknięta, odcięta od kulturowego dziedzictwa i naznaczona tragizmem konfliktu, który w latach siedemdziesiątych XX wieku rozdarł wyspę Afrodyty na pół. Jest zresztą więcej w tej realistyczno-sennej powieści aluzji i nawiązań do autentycznych sytuacji i zdarzeń, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

Po drugie: hołd ofiarom czystek na Cyprze. Tło opowieści, którą raczy nas Elif Shafak stanowi konflikt pomiędzy Turkami i Grekami na wyspie oraz czystki etniczne, jakie w jego konsekwencji miały tam miejsce. Wojna domowa, której uczestnikami byli nacjonaliści tak greccy, jak i turecka armia, okazuje się raną nie do zagojenia, dlatego „Wyspa zaginionych drzew” jest próbą opowiedzenia historii tej tragedii sprawiedliwie i obiektywnie oraz oddania czci ofiarom pogrzebanym w masowych mogiłach. Bardzo wymownie w kontekście tego konfliktu wybrzmiewają słowa narratorki: „Obecnie podczas pobytu na Cyprze wciąż jeszcze możesz znaleźć nagrobki greckich wdów i tureckich wdów z wyrytymi literami różnych alfabetów, które wyrażają jednak to samo błaganie: <Jeśli odnajdziesz mojego męża, pochowaj go, proszę, przy mnie>”.

Po trzecie: postkolonializm. Moment przewrotu, który został w „Wyspie zaginionych drzew” ukazany to także jedna z konsekwencji zrzucenia kolonialnego brzemienia, które ciążyło Cyprowi przez pięćdziesiąt sześć lat.  Mało kto uświadamia sobie, jak tragiczna jest historia tego miejsca, naznaczona okupacjami i przemocą: najpierw pod osmańskim jarzmem, potem w ramach brytyjskiego systemu kolonialnego (1914-1960), a w końcu w czasie wojny domowej, gdy sąsiedzi zaczęli się nawzajem zabijać. Problemy, które dziś określamy mianem postkolonialnych, idealnie przez autorkę zniuansowane, odsłaniają w powieści pełnię swego tragizmu. Dlatego bardzo w tym kontekście zwodniczy jest tytuł ostatniej fabuły Elif Shafak. A wielowymiarowa metafora drzewa podzielonego na korzenie, pień i gałęzie urasta do rangi refleksji nad tym, kim jesteśmy i jak postrzegamy swoje dziedzictwo.

Po czwarte: niemożliwa miłość. W przedpieklu wojny domowej pomiędzy Grekiem Kostasem a Turczynką Defne, rodzicami Ady, kwitnie uczucie. Jest to miłość przeklęta, bo zrodzona pomiędzy przedstawicielami skonfliktowanych etni. Nie mam wątpliwości, że to dość mocno już wyeksploatowana klisza. Można jednak Shafak wybaczyć, że sięga po ten fabularny schemat, bo wszystkie inne komponenty tej powieści budują sprawną, wciągającą i wartościową pod względem poznawczym narrację. Pomijając polityczno-społeczny wymiar „Wyspy zaginionych drzew”, z pewnością trzeba też docenić ogrom biologiczno-geograficznych szczegółów i informacji o Cyprze zawartych w powieści. Historia godna uwagi.

Wydawnictwo Poznańskie, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 112

Judith Schalansky – „Spis paru strat”

Zdarzają się stwierdzenia, że przeszłość jest trwale ukształtowana, pozbawiona rys, pęknięć, czy niedoskonałości, w jakimś sensie więc wyidealizowana. „Posiada swoją formę, jest uchwytna, dotykalna i w pewien sposób ocala nas przed szaleństwem, przed mentalnym unicestwieniem”, w przeciwieństwie do pogrążonej w entropii i degrengoladzie, nie mającej nic do zaoferowania teraźniejszości. Bądź przyszłości, z której powiewa nicością, no bo  przecież „przyszłość jest wielką próżnią”, jak pisał Andrzej Stasiuk. Cytowane powyżej fragmenty pochodzą z  jego zbioru „Fado”, wydanego po raz pierwszy w 2006 roku, zatem już jakiś czas temu. Stasiuk jest pisarzem zafiksowanym na punkcie pamięci rozumianej jako siły zdolnej mierzyć się z minionym. Po lekturze „Spisu paru strat” nieprzypadkowo odnoszę się do autora „Murów Hebronu”.

Czytając teksty Judith Schalansky odczuwa się równie intensywną obsesję autorki wokół pamięci splecionej z przestrzenią i dziwną melancholią. Melancholia jest wręcz w przypadku tych niezwykle przenikliwych esejów, w moim odczuciu, kategorią nadrzędną, do której można się odwoływać podczas ich lektury. Bo przecież melancholia, jako rodzaj tęsknoty i smutku o niemożliwym do sprecyzowania źródle,  zawsze zanurzona jest w minionym, a na punkcie przeszłości, nieistniejących już miejsc autorka ma wiele do powiedzenia. Dla Judith Schalansky przeszłość jest jednak nie tyle nieokreślona, co uwodzicielska. Eseje zebrane w jej książce (bardzo przecież melancholijnie zatytułowanej) są wyrazem raczej odmiennego wyobrażenia na temat przeszłości, uderzającego z całą mocą w wizję jej ukształtowania i wyidealizowania. To znakomita, skupiona na pracy pamięci rzecz o dekompozycji i destrukcji, bowiem w „Spisie paru strat” minione jest kolażem fragmentów, zestawieniem opowieści ulokowanych bliżej lub dalej na osi czasu.

To także książka o ocalającej mocy pisania. W mniemaniu autorki „Atlasu wysp odległych” właśnie proces tworzenia tekstu, łączący w sobie pasję i pracę pamięci, posiada moc przywracania utraconego. Piękna to idea. Urzekające są więc w jej świetle eseje Niemki, które możemy odczytywać jako literacką wędrówkę nie tylko po najodleglejszych czasach i krainach, ale i po miejscach bliższych, bo zlokalizowanych w ojczyźnie autorki.

Eseje Judith Schalansky wypełnia wielość tematów i refleksji, co jest niewątpliwą zaletą tej książki: logicznej, przemyślanej i skonstruowanej tak, by czytelnik nie odłożył jej znużony. W tym bogactwie jest kilka wątków, dla mnie szczególnie istotnych, ale też pozwalających znaleźć czytelniczy klucz do „Spisu paru strat”. Nie ukrywam, że kiedy czytam tekst tak gęsty i przepełniony „filozofią spod znaku Saturna”, doszukuję się refleksji o pamięci i śmierci, których w książce Schalnsky bynajmniej nie brakuje. Pisarka wypracowała swoistą dialektykę. Pisze na przykład, że „śmierć jako cezura jest zaczątkiem dziedzictwa i pamięci, lament żałobny zaś źródłem wszelkich kultur, wypełniających nagłą pustkę i ciszę pieśniami, modłami, opowieściami, w których to, co nieobecne powraca do życia”. Nie sposób zanegować twierdzenie, że doświadczenie straty zawsze jest dojmującym weryfikatorem żałoby. Czytajcie zatem książkę Judith Schalansky przez pryzmat estetyki melancholii. Ona odsłania najwięcej, bo przecież usiłowanie odbudowania poprzez słowa utraconej spójności to jedna z najważniejszych cech melancholijnej podmiotowości.

Znakomite!

Wydawnictwo Ha!art, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 111

Elena Ferrante – „Przygodne rozważania”

Felieton jest dość wdzięcznym gatunkiem publicystycznym, dopuszcza bowiem swobodę w doborze tematu. Jeżeli natomiast autor posiada rzadki dar panowania nad słowami, potrafiąc zamknąć w mocno skondensowanych zdaniach maksimum tego, co ma do powiedzenia na określony, czasem nawet na niezbyt wyszukany temat, nic nie przyćmi autentycznej przyjemności czytania takiego tekstu. Elena Ferrante nad słowami panuje w sposób wręcz wzorcowy, co niejednokrotnie pokazała w swojej prozie fabularnej. Fakt, nie każdego może ujmować świat przedstawiony choćby tetralogii neapolitańskiej, lecz sposób konstrukcji powieści Włoszki oraz styl, jakim są napisane, to prawdziwy formalny majstersztyk. Jakie więc są jej felietony?

Na „Przygodne rozważania” składa się zbiór pięćdziesięciu jeden artykułów, które włoska autorka pisała dla „Guardiana” w latach 2018-2019. Jeśli czytelnik miał kontakt z prozą fabularną Ferrante, bez trudu odnajdzie w nich kluczowe wątki problemowe wpisane w jej powieści. Warto tutaj także dopowiedzieć, że niektóre teksty autorki „Zakłamanego życia dorosłych” są niezwykle osobiste i naznaczone żywiołem autobiograficznym. Na pierwszy rzut oka widać, że te teksty zrodziły się z pracy pamięci spojonej z próbą opisania ważnych dla pisarki doświadczeń. Można się w przypadku takiego akurat zestawienia felietonów zżymać na tematyczną niejednorodność zebranych w tej książce tekstów, czy narzekać, że nie zostały one podporządkowane jakiejś jednej przewodniej idei lub, że nie rządzą się one inaczej przemyślanym porządkiem. Taki był jednak zamysł Eleny Ferrante oraz jeden z warunków współpracy z „Guardianem”, z czego otwarcie się zwierza.

Podczas moich lektur prozy dyskursywnej różnych pisarzy zawsze staram się zwracać uwagę nie tylko na ich refleksje związane z procesem pisania, ale i śledzić stosunek autorów do literatury. Afirmatywny bądź negujący. Kluczowe dla takiego sposobu czytania jest więc wydobywanie z tekstu literackich inspiracji autora; poszukiwanie choćby szczątków opowieści o twórcach i tradycjach dlań ważnych bądź takich, którym twórca stawia kontrę. Tutaj także Elena Ferrante nie zawodzi. Przyjemność czerpaną z jej lektur czytanych na przestrzeni lat daje się od razu odczuć w spontanicznie formułowanych opiniach i refleksjach.  Dowiadujemy się również o niej czegoś, co umyka nam w niezwykle rzadkich wywiadach udzielanych dziennikarzom, bo jest ona pisarką bardzo mocno strzegącą swojej tożsamości. A Elena Ferrante – jeśli ktoś nie wie – to tylko literacki pseudonim.

I jeszcze jedna kwestia związana z różnicą pomiędzy pisaniem tekstów dla prasy a tworzeniem prozy artystycznej, na którą przy okazji omawianej książki warto zwrócić uwagę. W zależności od strategii tworzenia prozy artystycznej powstające fragmenty powieści są przez autorów poddawane wielokrotnej lekturze i redakcji. Felieton jest tekstem pisanym, kolokwialnie mówiąc, „na termin”, wymusza więc na autorze szybszą „skończoność” tekstu oraz podporządkowanie się rygorowi czasu związane z regularnością publikacji. Nieprzekraczalny termin wymusza więc na piszącym zmiany w metodzie pracy nad tekstem. Owe warsztatowe modyfikacje włoska pisarka podsumowuje następująco: „Nigdy nie wiem, czy efekt okaże się zadowalający, czy nie: mino to jest i trzeba nad nim popracować, bo nadeszła chwila, żeby tekst przybrał taki kształt, jakiego sobie życzę”. Pierwszy zbiór felietonów Ferrante w języku polskim usatysfakcjonuje nie tylko zwolenników publicystyki. No i ta szata graficzna, o którą zadbał Andrea Ucini. Coś pięknego!

Wydawnictwo Sonia Draga, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 110

Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”
Waga publikacji Joanny Ostrowskiej jest tematem na dłuższy esej. Przy okazji lektury „Onych” nasuwa się kilka refleksji związanych z problemem, który określiłbym mianem redefinicji historii. Nie chodzi wyłącznie o sam temat książki; niezwykle istotny, co nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale idzie tutaj przede wszystkim o pewien rodzaj zamysłu nad przeszłością, czy może raczej konceptu przepisywania dziejów, uwidaczniającego się w naukowych spojrzeniach na historię, bo która – jak wiemy od Haydena White’a – jest przede wszystkim narracją i polem częstych nadużyć. A jeśli nie ich przepisywania, to uzupełnienia dominującego dyskursu o inne spojrzenia, dotąd nie dopuszczone do głosu. To też w jakimś stopniu odzwierciedla swoistą dynamikę zmian, jaka zaistniała w naszym postrzeganiu dziejów oraz w sposobach konstruowania opowieści o nich.
Seria historyczna Krytyki Politycznej przynosi wiele znaczących, a niejednokrotnie przełomowych publikacji dla badań nad przeszłością, zarówno tych zagranicznych, jak i napisanych przez rodzimych historyków. Publikacji, należy dodać, często nowatorskich, bowiem rzucających światło na tematykę dotąd z różnych względów nie eksplorowaną. Czy to z przyczyn ideologicznych, czy też światopoglądowych, a często z powodu niemożności skruszenia skorupy tabu osiadłej na pewnych zagadnieniach i tematach. Dzięki staraniom warszawskiego wydawnictwa do rąk polskich czytelników trafiły między innymi prace Howarda Zinna, Erica Hobsbawma, Tony’ego Judta, czy Marci Shore. Ale seria posiada także doborową reprezentację w osobach polskich naukowców, którym zależy, by historia jako dyscyplina nie poddawała się wyniszczającemu ją procesowi ideologizacji, prowadzonemu za pośrednictwem konserwatywno-prawicowych państwowych instytucji w kierunku tworzenia jedynej słusznej kompensacyjno-martyrologicznej wizji minionego. Do grona wspomnianych naukowczyń i naukowców przynależy także Joanna Ostrowska, której rozprawa o homoseksualistach poddawanych represjom przez nazistów przed wojną, a także później, w jej trakcie, jest książką przełomową.
Krzepiące jest, że od kilku lat pojawiają się książki przynoszące tę zbawienną rewizję dyskursu historycznego. Pisane przez znakomitych historyków, oddają one głos grupom społecznym z głównego dyskursu wykluczonym. Od zawsze przecież historię pisali zwycięzcy; vide: biali, heteroseksualni mężczyźni. Tak więc od niedawna możemy przeczytać o roli kobiet w dziejach, o historii opowiadanej z perspektywy postkolonialnej, czy bliżej poznać tragiczne oblicze niewolnictwa, jakim bez wątpienia był system feudalno-pańszczyźniany w I Rzeczypospolitej. Joanna Ostrowska dopuszcza do głosu homoseksualnych mężczyzn, prześladowanych przez nazistów po objęciu przez nich władzy, a później także na terenach przez Niemców okupowanych.
Hitlerowskie prawo regulujące sankcje wymierzone w mniejszości seksualne wzorowane było na anachronicznym, dziewiętnastowiecznym ustawowodawstwie obowiązującym jeszcze przed Bismarckiem, a także na terenie CK Monarchii. Zapisy te naziści poddali jeszcze większemu zaostrzeniu, doprowadzając tym samym do kuriozalnych sytuacji, w których niewinni ludzie trafiali do lagrów. Homoseksualiści zamykani byli w nich z osławionego paragrafu 175. Historia ludzi nieheteronormatywnych, którzy jako nieliczna, ale osobna grupa więźniów oznaczonych różowym trójkątem, przebywała w kacetach, nadal jest otoczona milczeniem. Od czasów powojennych problematyka ta stawała się swoistym tabu, bowiem tylko nieliczni więźniowie skazani na mocy paragrafu 175, którym udało się przeżyć obozy, składali świadectwa. Prawie wszyscy milczeli. Z powodu poważnego deficytu materiałów źródłowych, ale też braku bezpośrednich świadectw, temat ten nie był przez historyków poruszany, w efekcie czego poddany został tabuizacji. Słusznie więc pisze Ostrowska, że ten wycinek z historii II wojny światowej przez długie lata praktycznie badaczy nie interesował, bo pierwsze artykuły, czy większe prace na ten temat zaczęto pisać dopiero końcem lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Autorka „Onych” przywołując kilka biografii więźniów, z jednej strony wypełnia lukę w badaniach nad historią Holokaustu, z drugiej natomiast dokonuje swoistej rewizji zastygłego sposobu postrzegania obozowej rzeczywistości. Przywołane przez Ostrowską życiorysy więźniów z różowym trójkątem bywają niepełne, zawierają luki, których nie sposób czasem inaczej wypełnić, jak poprzez postawienie hipotez. Zwykło się mówić, że nieheteronormatywnych mężczyzn w obozach było niewielu, że byli to kryminaliści i społeczny element. Badaczka w swojej książce pokazuje, że wszystkie te sposoby postrzegania problematyki homoseksualnych więźniów, utrwalone po wojnie, obrosłe stereotypami i podlane prymitywną nazistowską propagandą, są najzwyczajniej nieprawdziwe i krzywdzące. Cieszę się, że powstała kolejna książka, która pokazuje, że z zafałszowanymi, stereotypowymi wyobrażeniami da się walczyć za pomocą narzędzi naukowych.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 109

Aleksandra Zbroja – „Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu”

„Mireczek” Aleksandry Zbroi jest książką, którą tematycznie możemy wpisać w szeroki nurt literatury mierzącej się z problemem alkoholizmu. Oczywiste jest, że narracji poruszających zagadnienie dysfunkcjonalności alkoholików w każdej właściwie sferze ich życia istnieje cała masa; od prozy stricte fikcjonalnej po literaturę faktu. „Mireczkowi”, z racji genologicznej przynależności tej książki, trzeba przyjrzeć się uważniej. Na pewno inaczej niż choćby „Pod Mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha. Kwestią fundamentalną w przypadku obydwu opowieści jest bowiem podmiot prowadzący narrację.

Wstrząsający zapis swojej trudnej wyprawy w przeszłość Aleksandra Zbroja rozpoczyna od informacji o śmierci swojego ojca. Ojca w jej życiu nieobecnego, czy raczej obecnego szczątkowo, w krótkich momentach jego trzeźwości.  „Nie pisałam „Mireczka”, żeby poczuć się lepiej. Nie wiem, czy książka mogłaby powstać, gdyby mój ojciec żył. Myślę, że próba spojrzenia na ojca jak na nieznajomego, pomogła mi odpuścić złość i żal” – stwierdza autorka. Sądzę, że dla lektury „Mireczka” jest to rozpoznanie kluczowe, bowiem jednoznacznie nakreśla linię interpretacji prozatorskiego debiutu Zbroi. Pisanie przy okazji tej książki, że picie generuje społeczne patologie, prowadzi do niewydolności alkoholików jako rodziców, współuzależnienia całych rodzin, czyniąc Dorosłe Dzieci Alkoholików osobami emocjonalnie pękniętymi, to szafowanie truizmami. To wszystko jest oczywiste. Wszyscy mamy świadomość społecznych następstw choroby alkoholowej. Aleksandra Zbroja, jako córka alkoholika, swoją opowieść sytuuje w trochę innych rejestrach.

Szkielet opowieści o Mireczku stanowi próba zrozumienia przez autorkę-córkę tego, w jakim stopniu jej ojca określało picie, jak „porządkowało” jego życiowe priorytety. Pisanie Zbroi bynajmniej nie posiada wymiaru terapeutycznego, co łatwo możemy wywnioskować z przytoczonego powyżej fragmentu. Jest ono raczej próbą wypełnienia pustki po rodzicu, ale przez osobę już zdystansowaną, którą – jak mówi – opuściły złość i żal. Nie sposób zaprzeczyć temu, że proza Aleksandry Zbroi jest także w jakimś stopniu uniwersalnym zapisem pewnych powszechnych w naszym kraju problemów. Bo na picie jest społeczne przyzwolenie. Śledząc wątki z przeszłości ojca, kontaktując się z ludźmi, którzy kiedyś go znali, autorka usiłuje go poznać i zrozumieć; dowiedzieć się dlaczego jego życiowe wybory były tak zerojedynkowe. Odzwierciedleniem pracy jej pamięci i procesu przywracania obecności ojca jest struktura książki: nielinearna, achronologiczna, czy wręcz nawet fragmentaryczna.

Czytając książkę Aleksandry Zbroi, warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną istotną kwestię. Wstrząsająca wyprawa w przeszłość, jest dla autorki pretekstem do tego, by zadać jeszcze inne pytanie: dlaczego tak wielu rodziców nie zdaje egzaminu z rodzicielstwa. Bynajmniej ani pod adresem ojca, ani w stosunku do matki nie formułuje ona gorzkich oskarżeń. Dlatego też niezwykle wymownie w tym kontekście wybrzmiewa ostatnie zdanie napisane przez autorkę, już na samym końcu, w podziękowaniach: „W pracy nad książką szczególnie wspierał mnie mój mąż, najwierniejszy kibic, konstruktywny krytyk oraz tata dla naszej córki zupełnie niepodobny do Mireczka”. No więc właśnie…

Wydawnictwo AGORA, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 108

Jakub Szymczak – „Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym”

Historyczne reportaże miewają niezwykłą siłę rażenia. Szczególnie te podejmujące tematykę jednostkowych dramatów wpisanych w krańcowe warunki funkcjonowania zbiorowości. Wydawnictwo Czarne, które wyspecjalizowało się w publikowaniu często wybitnych książek reportażowych, posiada rzadko spotykane wyczucie w procesie selekcji autorów piszących non-fiction o przeszłości. Ich teksty z jednej strony, burzą nasze myślowe przyzwyczajenia związane z uświęcaniem przeszłości, z drugiej natomiast, pokazują, jak rzeczywistość wojenna wpływała na ludzkie postawy. Zagadnienia moralne związane z egzystowaniem w realiach Zagłady są zasadniczym tematem książki „Ja łebków nie dawałem” Jakuba Szymczka.

Młody historyk wybrał naprawdę trudny i niewygodny temat. Pokazuje on bowiem, jak niejednoznaczną materią jest historia. Wykonał przy tym  kawał solidnej badawczej roboty, przypominając, że drogi wiodące ku ocaleniu czasami bywały kręte. By rozliczyć przeszłość ocalałych z Zagłady, przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce, działał przez pewien czas tak zwany Sąd Społeczny, którego zadaniem było dochodzenie sprawiedliwości oraz rozliczanie wojennych losów tych ocalałych, na których padło podejrzenie o współudział w Holokauście. Był to nietypowy organ sprawiedliwości, ponieważ nie posiadał instrumentów prawnych, by oskarżonego, któremu udowodniono winę, skazać. Wyroki sprowadzały się do napomnień; w najcięższych przypadkach natomiast  Żydowski Sąd Społeczny mógł winowajcę wykluczyć ze społeczności. Odbywały się przed nim zazwyczaj procesy o kolaborację z Niemcami, czy inne przestępstwa będące przejawem działania na szkodę narodu żydowskiego.

W swej książce Szymczak śledzi losy kilku postaci oraz przebieg ich procesów.  Pisze między innymi o Michale Weichercie, działaczu powołanej przez okupanta Żydowskiej Samopomocy Społecznej, Szapselu Rotholcu, słynnym przedwojennym bokserze, czy Wierze Gran, śpiewaczce występującej w getcie. Autora interesują dwa aspekty: fakty, które stara się odtwarzać oraz postawy wobec Holocaustu. Opisanie tej drugiej materii jest trudne, bo dotyczy członków społeczności żydowskiej. Autor pisząc o ich naznaczonych tragizmem losach, cały czas sugeruje nam, że wszelakie podjęte przez nich decyzje, zapadały w realiach ekstremalnych, dla nas dzisiaj niepojętych i trudnych do wyobrażenia.

Myślę, że tę książka ta wpisuje się  w obszar najważniejszych publikacji dotyczących Zagłady, dopełniając publikacje Barbary Engelking, Anny Bikont, Jana Grabowskiego, Jacka Leociaka, Piotra Reszki, czy Mirosława Tryczyka. Koniecznie trzeba się z tą tematyką zmierzyć.

Wydawnictwo Czarne, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 107

Marta Kozłowska – „Berdyczów”

Sporo ostatnio w młodej prozie literackich głosów; głosów – rzec można – często rozproszonych, ale istotnych. Marta Kozłowska w sferze tej literackiej polifonii jawi się jako naprawdę ciekawe zjawisko. Swoim „Berdyczowem” pisarka dołączyła do grupy autorów publikujących w redagowanej przez Piotra Mareckiego serii prozatorskiej Wydawnictwa Ha!art, w której to na przestrzeni lat ukazało się niemało ważnych książek pisarzy dzisiaj (w obszarze najnowszej prozy) znaczących, rozpoznawalnych i nagradzanych. Kozłowska także ma na swoim koncie pierwszy laur. I to nie byle jaki, bo jest nim wyróżnienie Instytutu Literatury w dziedzinie prozy, przyznane za jej poprzednią powieść, antywojenną satyrę, „B.Bomb”.

Literackie umiejętności Kozłowskiej widać także w „Berdyczowie”, kuglarskiej powieści pozwalającej się czytać jako quasi-kryminał o znikaniu, z którego materii fabularnej David Lynch z pewnością stworzyłby kawał niezłego surrealistycznego kina. Bo są w tej książce różne dziwy: oprócz zeznających w sprawie zniknięć przedmiotów, pojawiają się także i sowieccy sołdaci. I nie dziwiłoby to, gdyby owi żołnierze w liczbie trzech, byli ludźmi a nie gadającymi socrealistycznymi pomnikami. To, co najważniejsze w ostatniej powieści Kozłowskiej dzieje się w sferze językowej. Język, którym autorka opisała dziwaczne, zupełnie odrealnione śledztwo, w które uwikłany jest powieściowy protagonista, Karol Pytanko, jest przykładem nie tylko kapitalnego wyczucia autorki, ale i rzadkich umiejętności w konstruowaniu zaskakujących dialogów. Ich przykłady można mnożyć.

W sferze genologii autorka również posiada przygotowanie, jakiego brakuje wielu prozaikom. Kozłowska umiejętnie żongluje rejestrami pastiszu i groteski, przez co szczątkowa (jak na kryminał w klasycznym rozumieniu) fabuła traci zakotwiczenie w twardym realizmie. Nic w tej powieści nie dzieje się na serio, co tym bardziej czyni jej lekturę unikalnym doświadczeniem, wpisanym w obcowanie z prozą sytuującą się często gdzieś blisko awangardy. Trudno też jednoznacznie gatunkowo „Berdyczów” zaklasyfikować. I dobrze, bo wszystko, co wymyka się łatwej kategoryzacji, miewa powab literackiego eksperymentu łamiącego klasyczne podejście do powieści.

Marta Kozłowska bawi się literackimi konwencjami w sposób przemyślany i świadomy. I robi to naprawdę nieszablonowo, wykazując dbałość o stylistyczny wymiar swojej prozy. Cóż, pozostało mi  wyczekiwać jej kolejnej powieści i nowych lekturowych zaskoczeń z nią związanych. A poprzeczkę zawiesiła wysoko.

Wydawnictwo Ha!art, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 106

Artur Sobiela, Tomasz Sikora – „Narodowy spis zespołów”

Tym razem w Linii Konceptualnej Wydawnictwo Ha!art proponuje książkę-leksykon pod tytułem „Narodowy spis zespołów” autorstwa Artura Sobieli i Tomasza Sikory. Pomimo że sami twórcy mówią we wstępie o autorstwie jako kategorii w ich przypadku nie do końca precyzującej obszar pracy nad książką, ja jednak będę posługiwał się kategorią autora. Różnego rodzaju książki-katalogi mają to do siebie, że ich odbiorcami zwykle są ludzie zainteresowani konkretnym hermetycznym tematem, którego określony katalog czy leksykon dotyczy. W przypadku publikacji Sobieli i Sikory jest nim przebogaty przekrój muzycznej alternatywy działającej od 1975 roku do dziś. Wybór tych zaskakujących nieraz z nazwy formacji mieści się w subiektywnie rozumianym przez nich pojęciu muzyki alternatywnej, a więc tej pozostającej poza głównym nurtem. Wyliczają więc panowie zespoły: punkowe, postpunkowe, metalowe (w każdym możliwym podrodzaju, nie omijając nawet, o zgrozo, kapel NSBM), reggae, ska, industrial, rockowe, postrockowe, postfolkowe, offjazzowe itd. Naczelną kategorią selekcji tychże kapel, które zostały w „Narodowym spisie zespołów” ujęte, stał się ich alternatywny obieg koncertowy, takaż dystrybucja, jak i subkulturowe środowiska odbiorców. Może kolejny alfabetyczny książko-katalog obejmie grupy hip hopowe, bo z tego obszaru kontrkultury nie znajdziemy w książce Sobieli i Sikory ani jednego przedstawiciela. Miłego przeglądania.

Wydawnictwo Ha!art, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 105

Jakub Wiśniewski – „Robak”

Mam wrażenie, że niedawna premiera powieści Jakuba Wiśniewskiego przeszła trochę bez echa, choć posiada ona wszelki potencjał zdolny wzniecić społeczną dyskusję o przyczynach głębokiego kryzysu, w jakim znalazła się tradycyjnie definiowana męskość. Druga książka prozatorska Jakuba Wiśniewskiego przynosi – najkrócej mówiąc –  tragiczny w swej istocie obraz toksycznej męskości. Męskości zatrutej na każdym poziomie, bowiem młody autor kreśli przerażający, a zarazem przejmujący wizerunek mężczyzny, którego społeczno-emocjonalną dysfunkcjonalność można czytać jako emblemat niedostosowania do bycia w dojrzałej relacji uczuciowej z kobietą. Bardzo to przygnębiająca wizja. Czasy się zmieniły to i męskość mamy pękniętą, defensywną, daleką od wizerunku macho. To akurat jest in plus. A po przełomie #MeToo Wiśniewski swoim literackim głosem z pewnością rozbudowuje dyskurs o granicach seksualnej wolności. Więcej w „Robaku” o tym, czego nie wolno. I dobrze.

Jednakże po uważnej lekturze tej prozy w głowie czytelnika powinno zapalić się ostrzegawcze światło. Mnie przynajmniej takowe się zaświeciło. Przecież ta książka nie dotyka wyłącznie problemu męskości  zepchniętej do narożnika przez kolejne fale feminizmu. To przede wszystkim mroczny  portret człowieka w szponach uzależnienia. Wydaje mi się, że gdzieś u źródeł „Robaka” leży głęboko skrywany, być może zbiorowo nieprzepracowany, niepokój. Przecież pisarz nieprzypadkowo tworzy tak odrażającego, lecz jednocześnie dotkniętego tragizmem bohatera. Kultura jest przecież obszarem – z definicji – uwznioślającym, musi być ugruntowana na pewnych moralnych pryncypiach. Chciałoby się przynajmniej tę wiarę podzielać. Wszyscy doskonale wiemy, że tylko jej mikry fragment funkcjonuje w tak definiowanym obszarze. Wiśniewski wchodzi zatem w rolę demistyfikatora mrocznego rewersu kultury, jej odmiany skrajnie ludycznej, zabawiającej, ulokowanej gdzieś na granicy legalności, chcąc nam powiedzieć coś szalenie istotnego w mocny, powiedziałbym nawet, brutalny sposób. Bezkompromisowo i błyskotliwie autor obnaża bowiem naszą zbiorową akceptację twardej pornografii zadomowionej w gąszczach sieci. Tytułowy bohater jest jej bezwolnym konsumentem. Z jednej strony niezdolnym do odczuwania przyjemności innej niż ta płynąca z ekranu, z drugiej natomiast widzimy go jako człowieka pozbawionego potrzeby relacji wykraczającej poza ramy ulotnych doznań płynących z filmów porno. Najważniejsze dla niego jest to, że internetowe „ukochane” nie żądają niczego w zamian.

Ta smutna w gruncie rzeczy powieść szokuje weryzmem, jakiego lekturowo nie doświadczyłem od czasów Stasiukowych „Murów Hebronu”. Jest to jednak weryzm w pełni uzasadniony z racji poruszanego w powieści problemu. Wiśniewski stara się dotknąć kilku płaszczyzn męskiej toksyczności: od mizoginii, poprzez wątek chorobliwego uzależnienia od hard porno, aż po kwestię związku pornografii z seksualną przemocą. Myślę, że jest to książka, która powinna stać się mocno słyszalnym głosem w dyskusji na poważny temat dotykający równie istotnego społecznego problemu. Czasem literatura w tego typu dyskusje musi się włączać. Z jakimi dla niej konsekwencjami? To także kwestia pod dyskusję. Tym razem jednak o walorach artystyczno-estetycznych tejże.

Podziękowania dla Wydawnictwa Filtry za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki.

Wydawnictwo Filtry, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 104

Piotr Augustyniak – „Jezus Niechrystus”

Esej Piotra Augustyniaka jest tekstem szczególnego rodzaju. Jednych wpędzi w konsternację, innych zatrwoży i oburzy. Z pewnością znajdzie się jednak spora grupa czytelników, których ujmie wizja roztaczana przez autora książki „Homo Polacus”, skłaniając do refleksji popartej poszukiwaniami. Novum publikacji krakowskiego filozofa tkwi w silnej rekontekstualizacji postaci Jezusa, bowiem Augustyniak świadomie, przy wsparciu narzędzi, jakich dostarcza mu filozofia, pokazuje, że można na niego spojrzeć inaczej.

Łącząc komponenty o charakterze filozoficznym, teologicznym i kulturowym z autotematycznymi wtrąceniami, autor kreśli subwersywny wizerunek Jezusa z Nazaretu pod postaciami idealisty, nauczyciela i filozofa. Tworzy opowieść o człowieku, reinterpretując go w nowych kontekstualnych ramach, zupełnie poza tradycjonalistyczną religijną doktryną, narzuconą przez instytucjonalny kościół. Ziemski wymiar Jezusowej egzystencji – jak twierdzi autor – wypada dzisiaj, w momencie gwałtownego umierania tradycyjnych form kultywowania religijnego doświadczenia, na nowo przemyśleć.

Stanisław Obirek napisał, że jest to książka „o utracie wiary w zmartwychwstanie Jezusa”. Prawda. Teza negująca rezurekcyjny dogmat jest w refleksji filozofa fundamentalna. Owo doświadczenie wydobywa więc Jesusa ze sfery mito-religijnej,  nadając tym samym głębszy sens jego ziemskiemu bytowaniu. Bohaterem eseju Augustyniaka staje się zatem Jezus zdemitologizowany, pozbawiony boskości, ludzki.

„Jezus Niechrystus” jest książką kierowaną do ludzi samodzielnie myślących, którzy w religijny dogmat już nie wierzą, ale nie chcieliby radykalnie zerwać więzi łączących ich z kulturą zbudowaną na chrześcijańskim fundamencie. Kluczowe dla tez zawartych w „Jezusie Niechrytusie” staje się indywidualne doświadczenie religijne autora, bo to właśnie ono przynosi przewartościowanie postaci galilejskiego nauczyciela. Książka Augustyniaka jest też aktem nie lada odwagi. Autor jako były zakonnik przeszedł długą i trudną drogę w kierunku zaprzestania praktyk religijnych. Jasno mówi, że instytucjonalny kościół nie może rościć sobie prawa do zawłaszczania postaci Jezusa i czynienia z niego emblematu wykluczającej ideologii.

Upatrując w Jezusie człowieka nowoczesnego, autonomicznego, zdolnego do życia na własny rachunek, autor eseju traktuje go jako jednego z potencjalnych inspiratorów zwrotu w kulturze: kogoś, do kogo warto powrócić na etapie budowania przyszłości zachodnioeuropejskiej cywilizacji. Ale z pewnym zastrzeżeniem. Augustyniak w końcowych partiach książki pisze: „Powrót ten nie oznacza jednak powrotu do Kościoła i szerzonej przez niego wiary w Jezusa jako Chrystusa, zbawiciela świata, jak chcieliby hierarchowie. Przeciwnie, musi się to dokonać poza Kościołem, uwalniając w konsekwencji społeczeństwo od jego przemożnego wpływu. A zatem Jezus jako jeden z głównych ideałów i inspiracji do budowania świata przyszłości? Tak! Przebudzenie wrażliwości człowieka i pchnięcie go w stronę zbawiennego Królestwa Życia? Tak! (…) Odnowa religijności kościelno-hierarchicznej? Nie!

Warto!

Wydawnictwo Słowo/obraz terytoria, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 103

Maja Staśko – „Hejt polski”

Książka wydana przez Maję Staśko z pewnością wpędzi czytelnika w konsternację, budząc w nim szereg sprzecznych odczuć. Od wściekłości, poprzez opór, na smutku kończąc. Ale i skłoni do refleksji nad tym, jak wysoki poziom zbydlęcenia osiągnęło nasze społeczeństwo. Przy okazji tej traumatycznej lektury nasuwa mi się kilka uwag.

Wszyscy wiemy, jak destruktywnym zjawiskiem jest internetowy hejt. Maja Staśko z racji swej  wyrazistości i aktywności w sieci, doświadcza go permanentnie. Głównie ze strony mężczyzn, rzecz jasna: młodych, sfrustrowanych, lękających się silnej, wyemancypowanej kobiecości. Nie chcę generalizować, ale profil hejtera, w oparciu o książkowe odniesienia, nasuwa się sam. I z tego właśnie bolesnego doświadczenia zrodził się „Hejt polski”. Forma książki budzi jednak we mnie ambiwalentne odczucia. Mam świadomość skąd wzięła się koncepcja doboru takiej akurat konwencji, boleję jednak nad tym, że do tylu obszernych odwołań źródłowych (bo tak chyba trzeba nazwać screeny pochodzące z portali społecznościowych i komunikatorów, będące budulcem całości książki), zabrakło komentarza. Poza kilkoma słowami zamiast wstępu i lapidarnym domknięciem w formie posłowia.

Czytelnik biorąc do rąk „Hejt polski”, zderza się z mocnym uderzeniem prymitywizmu, prostactwa i umysłowej indolencji, u podstaw których najpewniej leżą deficyty w wiedzy i wykształceniu, wąskie horyzonty poznawcze oraz brak kultury słowa. Młoda feministka odsłania przed nami mentalne portrety internetowych hejterów. A gwoli ścisłości, oni sami się odsłaniają, bo Staśko tylko cytuje.  „Hejt polski” jest jedną wielką tkanką cytatów z zalęknionych, niedojrzałych chłopców, którym zmiany społeczne zachodzące w Polsce kojarzą się z opresją. Bo jakże inaczej nazwać kaleczących polszczyznę  siewców języka nienawiści i pogardy, których na ponad trzystu stronach przywołuje Staśko? Troglodytami, nie inaczej. Ciężko przebrnąć przez ten zalew nienawistnych inwektyw, obelg i wulgaryzmów. Przyswajalność ludzkiego umysłu dla tego typu treści ma swoje wyraźnie wyznaczone granice.

Upatruję w „Hejcie polskim” pewnego rodzaju diagnozy o charakterze społecznym, uformowanej jako swoisty okołoksiążkowy projekt, w żadnym razie nie zjawiska literackiego. I mam nadzieję, że Maja Staśko się na mnie nie obrazi. Z projektami konceptualnymi bywa różnie, jeden chwyci, inny nie. Ten akurat posiada swój ściśle określony cel, który osiąga. Literackość w przypadku „Hejtu polskiego” jest akurat komponentem najmniej istotnym. W końcu ktoś przedłożył nam pod nos wycinek rzeczywistości, mówiąc: patrzcie, a przy okazji pomyślcie! Język „Hejtu polskiego”  staje się tworzywem służącym wykluczaniu i opresji, zatracając swą podstawową komunikacyjną rolę. Pomysłowy ten projekt Staśko, bo raz, że wynika ze szlachetnych pobudek, a dwa, z pewnością mieści też w sobie funkcję terapeutyczną. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, może mieć o wiele większą siłę rażenia niż obszerne socjologiczno-językoznawcze analizy. Czytajcie, lecz ostrzegam, nie będzie to przyjemna książka.

Podziękowania kieruję do Wydawnictwa Ha!art za umożliwienie przeczytania i zrecenzowania książki.

Wydawnictwo Ha!art, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 102

Filip Zawada – „Weź z nią zatańcz”

W książkach Filipa Zawady najbardziej urzeka ich nieoczywistość wytrącająca czytelnika z odbiorczej automatyczności. Z pozoru błaha fabularna oś pod piórem tego wytrawnego prozaika potrafi przemienić się w opowieść przewrotną, a w finale pokazać nawet przerażające oblicze. Tak właśnie dzieje się w jego ostatniej powieści, nadspodziewanie dobrej, pomimo że stworzonej z wtórnego tematycznego surowca.

Doświadczenie nieoczywistości towarzyszy chyba lekturze każdej książki Filipa Zawady. Przynajmniej w moim przypadku. W najnowszej postpsychoanalitycznej narracji nieoczywistość sytuuje się w bardzo zagadkowym jej  domknięciu. Ale gdyby tylko chodziło o finał! Tragikomiczny wymiar powieści „Weź z nią zatańcz” może miałby lżejszy wydźwięk, gdyby nie dotyczył toksyczności więzów krwi oraz problemu emocjonalnego uzależnienia, dla bohatera powieści, bynajmniej nie destruktywnego. Temat, po który sięgnął autor „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” wydaje się niebezpiecznie banalny. No bo syn poddany uczuciowemu terrorowi matki, żyjący na jej garnuszku, niepotrafiący odciąć uczuciowej pępowiny. Temat ten literatura wielokrotnie przetwarzała. Ale właśnie owa przewrotność, z jaką o Stasiu i jego matce pisze Zawada, sprawia, że czytelnik nie potrafi oprzeć się dojmującemu odczuciu smutku, nawet pomimo błyskotliwego czasem sarkazmu bohatera. Czytający uśmiecha się pod nosem, lecz jest to śmiech przez łzy. Komiczne elementy w języku tej książki nijak nie są w stanie rozbroić ponurej aury obecnej w jej świecie przedstawionym. Wszystko, co czyni bohater powieści, czyni z czystego wyrachowania, a z każdej katastrofy potrafi wyciągnąć budujące wnioski. Dawcę plemników, czyli ojca pierwszy raz zobaczył w trumnie. Podczas uroczystości pogrzebowej obliczał, ile potrzebuje udawanego, pozornego smutku, by nie wyjść w oczach żałobników na bezdusznego syna. Taki właśnie jest Staś. Swoją życiową niezaradność potrafi kapitalnie wykorzystać, by żyć w symbiozie z obsesyjnie kochającą go matką.

„Wiesz, synku, powiem ci teraz najszczerszą prawdę. Starość to jedna z ostatnich przyjemności, jakie może sobie zafundować człowiek” – zwierza się mamcia Stasiowi. Tego typu konstatacji jest w powieści więcej. O owym „przyjemnościowym” wymiarze starości, Staś przekonuje się na własnej skórze, kiedy przyjdzie mu opiekować się zniedołężniałą matką oraz zderzyć się z jej śmiercią. Dopiero wówczas zacznie się prawdziwy jego dramat.

Zawada kapitalnie rozegrał tę pozornie trywialną historię, serwując czytelnikom niesztampowy traktat. Przede wszystkim o niemożności, czy raczej o nieumiejętności, budowania dojrzałych rodzinnych więzi. Autor „Zbyt wielu zim…” napisał też książkę o doświadczeniu śmierci. Z jednej strony na poziomie jej realnego zaistnienia, z drugiej natomiast na płaszczyźnie filozoficznego teoretyzowania o niej. Lęk eschatologiczny (pomimo ateizmu głównego bohatera) jest jednym z wiodących tematów jego refleksji o świecie.

Jak każda literacka propozycja Filipa Zawady, także i „Weź z nią zatańcz” jest lekturą obowiązkową.

Wydawnictwo Znak, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 101

Michał Witkowski – „Tango”

Jak ja cenię książki, którymi autor w drobne kawałki rozbija przyzwyczajenia i lekturowe nawyki swoich czytelników. „Tango” zdecydowanie przynależy do tej zacnej powieściowej grupy. Michał Witkowski, autor raczący nas dotychczas autotematyczną queerową prozą, napisał pod wieloma względami doskonały kampowy kryminał retro. Cóż w tym dziwnego? –może ktoś zapytać, przecież wielu, nawet bardzo utalentowanych pisarzy, sięga po konwencję kryminału? No właśnie, chyba nazbyt wielu. Dlatego trzeba wyławiać jedynie perełki, a nie zapychać głowy czytadłami kleconymi od sztancy. Mogliśmy już poznać Witkowskiego od strony twórcy kryminałów przy okazji „Drwala” (2011) i „Zbrodniarza i dziewczyny” (2014). W przypadku pisarstwa tego autora nie dość, że otrzymujemy oryginalny przykład literackiej grę z konwencją, to na dodatek obcujemy z powieścią piekielnie inteligentną i przewrotną. Bo na poziomie sensu jest to kuglarska, niepozbawiona humoru narracja o najmroczniejszych zakamarkach ludzkiego wnętrza.

Wczytując się w pierwsze zdania, wchodząc w ten pogrążony w mroku świat połowy międzywojnia narzekałem trochę na wrocławskiego prozaika za to, że zamyka fabułę w klamrach gatunku i odsuwa na bok Michaśkę. Powieść Witkowskiego bez Michaśki? No jakże to? Trzeba mu jednak ten zamysł wybaczyć, bo „Tango” ów brak tego skądinąd sympatycznego bohatera rekompensuje z nawiązką swoją stroną estetyczno-formalną.

W „Tangu” prawdziwie urzeka sposób, w jaki autor „Lubiewa” opowiada o dwudziestoleciu. Gołym okiem widać bowiem, że zna on na wskroś tę uwikłaną w mnóstwo sprzeczności epokę. Tekst powieści prozaik umiejętnie poskładał z różnych mniej lub bardziej pasujących do siebie elementów. I to właśnie czyni ją zjawiskiem tak interesującym. Można oczywiście ograniczyć lekturę wyłącznie do warstwy fabularnej, lecz wówczas umkną nam najistotniejsze komponenty „Tanga”: wszystkie te smaczki i detale na poziomie stylu, języka, czy sposobu obrazowania. No i oczywiście cała sieć intertekstualnych nawiązań oraz aluzji. Ta właśnie warstwa, dopełniona perfekcyjnie wycyzelowanym stylem, od czasów „Copyright” (2001) przesądzała o literackiej wartości jego książek. Witkowski jest jednym z tych pisarzy (pokolenie Kuczoka, Odiji, Karpowicza, Shutego, Sieniewicza), któremu nie brak inwencji językowej, posługuje się on bowiem frazą w sposób przemyślany i oryginalny. Język jego książek jest plastycznym tworzywem, które pisarz poddaje skomplikowanej, stylistycznej obróbce. Ponadto jest mistrzem pastiszu i postmodernistycznej gry z literackimi konwencjami, której to zasady doskonale opanował. Nie pierwszy raz też posługuje się poetyką turpistycznej groteski, co przydaje „Tangu” klimatu cmentarnej makabryczności.

Celowo nie piszę o fabule a o formie, bo twórczość autora „Tanga” jest permanentną, inteligentną  literacką prowokacją, często na granicy dobrego smaku. Witkowski kapitalnie operuje kiczem, żongluje konwencjami, rozmontowuje stereotypy, szczególnie te płciowe. Widzimy to także w jego najnowszej książce. A jak się to czyta! Idźcie w to „Tango”!

Wydawnictwo Znak Literanova, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 100

Angela Y. Davis – „Kobiety, rasa, klasa”

Ideowa żarliwość amerykańskiej intelektualistki w niektórych kręgach wzbudza z pewnością ambiwalentne refleksje, a być może nawet jawną wrogość. Celem mojej krótkiej recenzji bynajmniej nie jest analizowanie ideologicznych wyborów autorki ani, tym bardziej, ocena jej politycznej aktywności, która momentami przybierała radykalną formę. Szczególnie w początkach lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to Davis stała się polityczną więźniarką. W przypadku tej akurat intelektualistki biografia uchodzi jednak za dość istotny czynnik ułatwiający rozumienie jej przesłania kierowanego z jednej strony do kobiet, z drugiej natomiast do czarnoskórych Amerykanów walczących o równe traktowanie. Poza tym z perspektywy dekad oraz zgoła odmiennego kontekstu społeczno-politycznego ocena jej postawy wniosłaby niepotrzebne wartościowanie i byłaby rażąco niesprawiedliwa.

Angela Y. Davis feminizm postrzegała w sposób złożony i widziała w nim pożyteczną ideę prowadzącą do wolności. To, co najważniejsze zarówno dla emancypacji Afroamerykanów, jak i dla aktywności ruchów kobiecych ta bezkompromisowa intelektualistka i działaczka zawarła w książce „Kobiety, rasa, klasa”, publikacji, którą dzisiaj można określać jako biblię feminizmu socjo-politycznego drugiej połowy XX wieku. Chyba żadna inna autorka tak dogłębnie nie przeanalizowała podłoża, na którym emancypacja ma się dokonywać. Nie czytałem też żadnej innej myślicielki, która wprost mówi o tym, że inaczej przebiega walka o prawa białych kobiet reprezentujących klasę średnią, a diametralnie odmiennie wygląda emancypacja czarnoskórych przedstawicielek (ale i przedstawicieli) klasy robotniczej. Zawarte w tytule rozróżnienie na płeć, rasę i klasowość jest dla feminizmu – zdaniem Davis – kluczowe. Jej oskarżenia o nikłą efektywność w sferze równouprawnienia kobiet kierowane do działaczek, Davis motywowała tym, że zamykają się one właśnie w granicach swojej klasy i rasy, co oznacza, że skupiają się na problemach białych kobiet, nieporównywalnie różnych od doświadczeń czarnoskórych. W pojmowaniu problematyki społecznej, Angela Davis dostrzegała więc dwa nierozerwalnie sprzężone wątki. Rasizm wiązał się w jej postrzeganiu polityki z globalnym kapitalizmem. Stąd oczywisty wybór ideowej drogi wiodącej ją w kierunku skrajnej lewicy.

Co ciekawe, publikacja „Kobiety, rasa, klasa” jest pokłosiem wieloletniej (naznaczonej szykanami i więzieniem) teoretycznej i politycznej aktywności Angeli Y. Davis. Opublikowała ją cztery dekady temu, wnosząc do studiów feministycznych diametralnie odmienną optykę postrzegania zjawisk społecznych. O ile rozważania feministycznych aktywistek czasów drugiej fali, poprzedzające książkę Davis, skupiały się na podminowywaniu patriarchatu wyłącznie w środowisku białych kobiet należących do klasy średniej, o tyle Davis, związana w latach sześćdziesiątych z ruchem Czarnych Panter, problemowy akcent w sferze emancypacji przesunęła na kwestie rasowe i klasowe. Wątkiem kluczowym dla pojmowania walki o równe prawa dla czarnych kobiet było doświadczenie niewolnictwa, o czym szeroko autorka w swej pracy rozprawia. Zróżnicowania rasowe, klasowe i płciowe są w jej refleksji splecioną siecią. Dopóki walka o emancypację będzie przebiegać bez uwzględnienia tych trzech czynników, dopóty będzie ona nieskuteczna, a położenie kobiet i mniejszości etnicznych nie ulegnie poprawie. Tak streszcza się główna teza książki Amerykanki.

Wydawnictwo Karakter publikuje pierwszy polski przekład „Kobiet, rasy, klasy” w tłumaczeniu Dariusza Żukowskiego. Jeszcze dekadę temu napisałbym, że można tę książkę  czytać w perspektywie historycznej, jako kolejny przykład intelektualnej przybudówki do społeczno-politycznej aktywności emancypujących się grup mniejszościowych. Doświadczenia w polityce ostatnich lat zmieniają to spojrzenie, bo obserwacje czarnoskórej aktywistki w polaryzującym się świecie nabierają ponurej aktualności. Wolałbym ją jednak czytać w perspektywie historycznej.

Wydawnictwo Karakter, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 99

John Maxwell Coetzee – „Późne eseje 2006-2017”

Na „Późne eseje 2006-2017” składają się 23 teksty: w większości recenzje tudzież przedmowy Coetzeego do anglojęzycznych edycji tomików poezji oraz kilkunastu powieści europejskich, latynoamerykańskich i australijskich esej o dzienniku Hendrika Witbooia na zakończenie. W pomieszczonych w tym tomie esejach, pisanych na przestrzeni nieco ponad dziesięciu lat, Coetzee prezentuje erudycję godną intelektualisty, który posiada bardzo dobre rozeznanie w literaturze z różnych epok i szerokości geograficznych: pisze, między innymi o 'Roxanie’ Defoe, 'Szkarłatnej literze’ Hawthorne’a, 'Wattcie’ Becketta, 'Zanie’ di Benedetto, powieści 'Inland’ australijskiego pisarza Murnane’a et cetera. Coetzee znany jest przede wszystkim ze swojej twórczości powieściowej, za którą w 2003 roku dostał Nagrodę Nobla. W 'Esejach’ jednak dostajemy w gruncie rzeczy serię treściwych biografii oraz streszczeń utworów literackich, poprzetykanych analizą krytycznoliteracką i błyskotliwymi sugestiami interpretacyjnymi. Książkę można czytać jako ciekawy przewodnik po nieco już dzisiaj zapomnianych perełkach literatury światowej. Zważywszy ponadto, że posiada ona bardzo estetyczną postać fizyczną, z całą pewnością można ją polecić ambitnemu i wymagającemu czytelnikowi.

Biblioteka poleca… cz. 98

Marguerite Yourcenar – „Pamiętniki Hadriana”

Powieść pisarki o francusko-belgijskich korzeniach, tworzona przez dziesięć lat, gruntownie przeredagowana i opublikowana w 1951 roku, jest pod każdym względem wybitna. W swym dziele Marguuerite Yourcenar wskrzesza postać żyjącego pomiędzy 76 a 138 r. n.e. cesarza Hadriana (Publiusa Aeliusa Hadrianusa), który w monumentalnym liście do adoptowanego wnuka Marka Aureliusza, dokonuje obrachunku własnego żywota, a w szczególności okresu dwudziestoletniego panowania nad imperium wykazującym już symptomy świadczące o nadchodzącym powoli schyłku panowania nad starożytnym światem. To sprawozdanie z życia skierowane do przyszłego cezara przepełnia obraz jego osiągnięć, niepokojów, pożądań, zaniechań oraz klęsk. Zarówno tych poniesionych w życiu prywatnym, jak również w sferze politycznej.

Od początku opowieści Hadriana, czytelnika ujmuje szczerość, z jaką spodziewający się rychłej śmierci cezar o sobie mówi. To zasługa pisarki, która oddając cesarzowi głos, w określony sposób poprowadziła narrację. Ze względu na formę, „Pamiętniki Hadriana” są po mistrzowsku skonstruowaną powieścią historyczną, kapitalnie odzwierciedlającą rzymską obyczajowość przełomu pierwszych wieków naszej ery. Oczywiście, muszę tutaj poczynić pewne zastrzeżenie. Autor zawsze jest prezentystą, który z perspektywy swoich czasów interpretuje przeszłość. Hadrian – rzecz jasna – nie mógł napisać swoich pamiętników. Nie istniała w II wieku po Chrystusie taka forma literackiej ekspresji, która w postaci listu mogłaby zamknąć najbardziej intymne wyznania cezara: o tym, kogo kochał, komu ufał, jak efektownie cierpiał, a kogo rozkazał skrycie zabić. Hadrianowa szczera, rozpisana na kilka wątków refleksja, to zasługa znakomitego warsztatu Marguuerite Yourcenar. Jest to więc estetyczna, oparta na źródłach, ale jednak literacka konstrukcja.

Z jaką kreacją postaci Hadriana obcujemy na kartach książki francuskiej pisarki? Bez wątpienia z wielkim miłośnikiem Hellady, który nabożną czcią otaczał greckich filozofów. Nawet na ich wzór nosił brodę, czego nie mieli w zwyczaju inni cezarowie ani przed nim, ani po nim. Bez wątpienia uchodził również za intelektualistę, założyciela bibliotek, przenikliwego reformatora rzymskiego prawa i wielkiego budowniczego.  Nie był Hadrian na pewno człowiekiem słabym. Potrafił bezwzględnie rozprawić się z wrogami, którzy po śmierci Trajana, z dużą dozą prawdopodobieństwa sięgnęliby po należną mu schedę. Bardzo trafna wydaje się również refleksja Hadriana nad rzymską kulturą. Dostrzegał, że jego czasy przyniosły pauperyzację wielkiego dziedzictwa kultury helleńskiej, które Rzym sprostytuował. Teatr grecki miał swoją rzymską, prymitywną odmianę w igrzyskach, organizowanych ku uciesze plebsu. Urzekł mnie fragment, w którym Hadrian w wyrazisty sposób ocenia Rzym: „[to:] tygiel, ale także i żar piekielny, i  gotujący się metal, młot, ale także i kowadło, widomy dowód zmian i nawrotów historii, jedno z tych miejsc na ziemi, gdzie człowiek musi żyć w sposób najburzliwszy” (s. 186).

Dobrze się czyta te refleksje cezara, lecz należy brać poprawkę na to, że w wielu przypadkach jego „rozpoznania” zostały wzbogacone przez świadomość autorki żyjącej osiemnaście wieków po nim. Zresztą w dołączonym do wydania powieści odautorskim komentarzu, Yourcenar wcale nie ukrywa, że prezentystyczna perspektywa zawsze nakłada się na sposób opisu realiów świata przedstawionego zakotwiczonych w odległej historycznej przeszłości.

Czytając tę książkę trudno też nie wpadać w bezinteresowny zachwyt nad idealnie wycyzelowanymi zdaniami, nad stylem, który tak porywa. Antyczny Rzym nadal mieści w sobie niesłabnący literacki powab, który mnie zawsze urzeka. Szczególnie w przepięknej literackiej formie. Mam cichą nadzieję, że Wydawnictwo Karakter przypomni polskim czytelnikom inne, z pewnością nie mniej wyśmienite, książki tej pisarki.

Wydawnictwo Karakter, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 97

Elizabeth Kolbert – „Pod białym niebem. Natura przyszłości”

„Pod białym niebem” jest intrygującą książką z pogranicza reportażu, eseju i nawet, fragmentami, opowiadania. Autorka tropi ślady negatywnych skutków, jakie działalność człowieka wywiera na środowisko naturalne. Zauważa, że bardzo często antropogeniczne zmiany środowiskowe mają charakter błędnego koła, czy też raczej sprzężenia zwrotnego dodatniego, ponieważ jako antidotum na negatywne skutki przekształceń środowiska stosuje się jeszcze więcej tego typu zabiegów. Jak pisze autorka, „jeżeli problem wywołała kontrola natury, to zgodnie z logiką antropocenu rozwiązanie stanowi objęcie jej jeszcze ściślejszą kontrolą”. Inaczej mówiąc, nowe formy kontroli nad naturą narzuca się po to, by odwrócić efekt poprzednich działań. Jest to wbrew logice, którą wyraził cytowany przez autorkę Albert Einstein, który miał stwierdzić, że „nie da się rozwiązać problemu za pomocą tego samego sposobu myślenia, który je stworzył”.

W „Pod białym niebem” Kolbert przytacza wiele tego typu ludzkich interwencji podejmowanych wbrew logice innej niż rzeczona logika antropocenu. Autorka opisuje przypadek karpia inwazyjnego, którego świadomie sprowadzono do Stanów Ameryki Północnej z Chin w celu uregulowania tamtejszego ekosystemu wodnego, jednak w konsekwencji doprowadzono do jego zaburzenia, co z kolei ponownie wymagało podjęcia kolejnych działań. Kolbert rozwodzi się również nad budową otamowania rzeki Missisipi w rejonie Nowego Orleanu, które – choć zapobiega powodziom – nieustannie skutkuje postępującym ubywaniem terytorium amerykańskiego wybrzeża. Do poruszanych w książce tematów należy również proces tak zwanej ewolucji wspomaganej, którą wykorzystuje się w ramach inżynierii biologicznej, aby zneutralizować nadliczebność niektórych gatunków zwierząt, między innymi ropuchy agi, która sieje postrach na terytorium Australii. „Najpierw rozprzestrzeniasz gatunki statkami po całym świcie, a później trujesz je z helikopterów”, powiada Kolbert. Z książki dowiemy się również o istnieniu zbiornika wodnego w Dolinie Śmierci w USA, który stanowi jedyne miejsce występowania karpieńca diablego, wyjątkowego gatunku ryb, żyjącego w sadzawce na środku pustyni. Autorka nie mogła też pominąć ważnego problemu globalnego ocieplenia i zaprezentowania różnych metod przeciwdziałania temu problemowi. Okazuje się, że poza oczywistą strategią ograniczania emisji dwutlenku węgla do atmosfery w przyszłości nieodzowne okaże się zastosowanie tak zwanej inżynierii solarnej, czyli ograniczenie ilości fotonów, które przedostają się do atmosfery. Działania inżynierii solarnej będą skutkować między innymi zmianą koloru nieba, stąd właśnie tytuł książki: „Pod białym niebem”, a także zmianą koloru zachodów słońca.

„Pod białym niebem” to książka dla wszystkich, którzy interesują się tematyką szeroko rozumianych zmian antropogenicznych środowiska przyrodniczego, czyli skutkami przekształceń jego jednego lub kilku komponentów spowodowanych różnymi formami działalności człowieka. Powinna ona jednak zainteresować czytelników, którzy do tej pory nie zetknęli się jeszcze z omawianą tematyką.

Biblioteka poleca… cz. 96

Ignacy Karpowicz – „Balladyny i romanse”

„Czytam tę powieść jako narrację o nieprzerwanym procesie wytwarzania bogów przez człowieka. A także o współczesnym Polaku, który kleci transcendencję z ikon popkultury
i antycznych mitów, z wielkich opowieści religijnych i telewizyjnych seriali. Przetwórstwo transcendentalnych śmieci nie służy jednak pisarzowi do biadolenia nad stanem współczesnej kultury. Jego książka – najbardziej pokręcona powieść całej pierwszej dekady XXI wieku – to narracyjna wizja świata, do którego zeszli bogowie na miarę naszej wyobraźni” – napisał Przemysław Czapliński. Trudno o bardziej trafną interpretację tego tekstu. Sporo racji ma krytyk i literaturoznawca. Nominowaną do Literackiej Nagrody Nike w 2011 roku oraz nagrodzoną Paszportem „Polityki” za rok 2010 powieść można uznać za książką niezwykle kłopotliwą, bo wymykającą się jednoznacznym ocenom. Przyznam szczerze, iż akurat ja nie mam kłopotu z prozą Ignacego Karpowicza. Jest on pisarzem niezwykle błyskotliwym, który w przenikliwy sposób obserwuje współczesność, konstruując „szalone” fabuły. Inaczej bowiem ciężko je określić. Poza tym jestem zwolennikiem przekonania, że artyście wolno więcej. W przypadku literatury swoboda tworzenia jest tak samo ważna, jak materia języka. Ten zdolny prozaik, którego debiutanckie „Niehalo” poprzez zabieg ironii brawurowo mierzy się z polską, martyrologiczną tradycją, ma znakomitą intuicję do anachronicznych komponentów mitologii narodowej, które wyłącznie nam ciążą.

Zamierzeniem Karpowicza było stworzenie powieści totalnej, która podobnie jak świat, dopuszczałaby nieskończoną możliwość tropów interpretacyjnych. Mamy „Balladyny i romanse”. Zamierzenie to autorowi „Cudu” w znacznym stopniu się powiodło. W znacznym stopniu, ale nie w całości. Niemożliwe jest bowiem stworzenie ponowoczesnej powieści całościowo odbijającej skomplikowaną naturę rzeczywistości, stąd też kapitulacja klasycznej powieści realistycznej. A relektura tej obszernej powieści, po prawie dwunastu latach, jest równie szalonym doświadczeniem.

Dla jednych będzie to opowieść o miłości, a dla innych o skomplikowaniu współczesnego świata, odrębne grono czytelników zauważy w niej zapis tęsknoty za umierającą transcendencją, a jeszcze inni doszukają się w „Balladynach…” potwierdzenia tezy o kresie religii i Weberowskim „odczarowaniu świata”. Realia przedstawione w powieści z 2010 obejmują Polskę – „kraj w promocji”, do którego zstępują olimpijscy bogowie. Podjęcie przez pisarza elementów konwencji literatury fantastycznej pozwala mu snuć  w sposób przewrotny refleksje natury filozoficznej oraz kulturowej. Fantasy, rzecz jasna, w sensie ścisłym to nie jest. Wiedza pisarza z zakresu kulturoznawstwa i filozofii jest ogromna. Konteksty te w powieści są bardzo wyraźnie wyeksponowane. Czytając literaturę autorstwa Karpowicza, doświadcza się również mocnego wyczulenia pisarza na sferę lingwistyczną. Te jego gry słowne! No i sama fabuła. Nie będę jej streszczał, bowiem byłby to przedsięwzięcie zbyt karkołomne. Czytelnikom musi wystarczyć informacja, że goście z zaświatów bardzo mocno komplikują życie śmiertelników na tym łez padole.

Współcześni ludzi tworzą sobie coś w rodzaju pseudotranscendencji czy quasi-metafizyki, budowanej przede wszystkim z elementów szmirowatej i nachalnej kultury masowej. Ignacego Karpowicza akurat nie interesuje laicyzacja jako zgubny dla człowieka czynnik współczesności ani podporządkowanie jednostki sacrum, pisarz jest bowiem ateistą. Z religioznawczego dystansu bardzo zgrabnie opisuje proces wytwarzania sobie przez człowieka nowych bogów, deifikację rzeczy. W pewnym sensie jest to substytut dawnej religijności, zanurzenia człowieka w obrzędzie i duchowości, tylko sprymitywizowany, przepuszczony bowiem przez filtr kultury masowej. Książka Karpowicza  podejmuje także refleksję zupełnie odmiennej natury. Idzie o pewne usankcjonowane kulturowo hierarchie. Nike, Jezus, Afrodyta, Ozyrys i Lucyfer próbują ponownie zatwierdzić swoje prawo do bycia na szczycie wśród bogów w odwiecznym mitycznym porządku. Pisarz przywołując postaci wywodzące się z przestrzeni mito-religijnej, chce powiedzieć, że w imaginarium współczesności nie ma już  miejsca na wyobraźnię płynącą ze sfery mitu czy religijnej percepcji rzeczywistości. To nie sekularyzacja wsparta postoświeceniowymi ideami  „zabiła” sferę ludzkiej imaginacji, lecz tandetna pop-kultura, która osacza i atakuje człowieka zewsząd.

„Balladyny i romanse” stanowią misternie skonstruowany pod względem zarówno formalnym, jak i językowym, przepełniony ironią traktat o ponowoczesnej współczesności, w której żyjemy, rozprawę o świecie, w jakim rozmyły się wszelkie hierarchie i podziały na to, co elitarne, wartościowe, aspirujące do wartościowego, czy wreszcie tandetne i trywialne.
W powieści Karpowicza jednakowy status ontologiczny ma Bóg, bogowie zakorzenieni
w mitologiach, pojęcia, abstrakty, idee i… chińskie ciasteczko. Z jednej strony jest to książka burząca wszelkie mity, porządki i symbole wpisane w sferę kultury, filozofii, historii,
z drugiej natomiast to zabawna, wielowątkowa opowieść. Karpowicz nie narzeka w niej nad krytycznym stanem współczesności, nie próbuje moralizować, ani targać włosów na głowie, że jest jak jest. Przecież wszyscy jesteśmy w popkulturze zanurzeni i nie ma na ten stan rzeczy żadnej rady. Nie jest możliwe szczelne odgrodzenie się od niej jakąś kontrkulturową niszą.

Warto się przyjrzeć także tytułowi, który odsyła do tradycji romantycznej, będąc jednocześnie intertekstualnym nawiązaniem do dzieł dwóch najwybitniejszych przedstawicieli polskiego romantyzmu. Stanowi go parafraza tytułu Mickiewiczowskich „Ballad i romansów”, zbioru poezji symbolicznie otwierającej tę epokę. „Balladyna” jest, jak wszyscy wiemy, jednym ze sztandarowych dramatów romantycznych, a w powieści tytułowa postać dramatu Słowackiego funkcjonuje jako bohaterka o statusie równym bogom. Karpowicz redefiniuje romantyzm, usiłuje powiedzieć odbiorcy, że to wielka tradycja, ale pomimo tego, powinna się zamknąć w latach 1822-1863. Pisarz jest świadomy ciągłych odniesień w kulturze polskiej do tej tradycji, podjęcia jej w okresie Młodej Polski, późniejszej krytyki przez Skamandrytów (szczególnie przez Lechonia), potem w drugiej dekadzie międzywojnia znów afirmatywnego do niej powrotu, ukonstytuowanie się tak zwanego „czarnego romantyzmu”. Maria  Janion mówiła wręcz o ukonstytuowaniu się paradygmatu romantycznego w polskiej kulturze symbolicznej, którego kres przyniósł dopiero przełom ustrojowy w 1989 roku, moment w którym zredefiniowano powinności literatury wobec społeczeństwa. Karpowicz mówi wprost, iż w polskiej mentalności pozostał osad pseudoromantyzmu wyrażający się anachronicznością  i nieprzystawalnością takiej postawy do rzeczywistości zmieniającej się w szybkim tempie. W takim ujęciu to już nie tradycja, lecz balast. Tradycja przetworzona, strywializowana. Daleki jestem od stwierdzenia, że Karpowicz jest krytykiem romantyzmu jako zespołu idei konstytutywnych dla wieku XIX. Nie jest nim, jest za to wrogiem płytko pojmowanych, uproszczonych, selektywnych ideologii budowanych na przewartościowanych w sposób uproszczony elementach romantycznego światopoglądu, głównie w sferze polityki, w której przeszczepia się na grunt współczesności anachroniczną martyrologię, prowadzącą jedynie do resentymentów wobec sąsiadów na wschodzie i zachodzie oraz pielęgnowania autodestrukcyjnej, nacjonalistycznej paranoi. To przeciwko pseudoromantyzmowi w życiu polityczno-społecznym pisarz kieruje ostrze swojej krytyki.

Drążąc leksykę tytułu, odnajdziemy także rzeczownik „romanse”. Romansują z sobą
bohaterowie w różnych wariacjach i konfiguracjach. Romans to także trochę już dziś zapomniany, ale nadal wdzięczny gatunek epiki, w tej książce uważny czytelnik tę literacką aluzję także odnajdzie.

Podsumowując, przyzwoita pod wieloma względami powieść środka. Lekturowa uczta bogata w kulturowe sensy.

Biblioteka poleca… cz. 95

Helga Flatland – „Ostatni raz”

Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich niedawno wzbogaciła się o szesnasty tom. Po znakomitej powieści Karin Smirnoff zatytułowanej „Pojechałam do brata na południe”, Wydawnictwo Poznańskie proponuje czytelnikom drugą (po „Współczesnej rodzinie”), nie mniej wyśmienitą, książkę Helgi Flatland. Nie mniej wyśmienitą w porównaniu do tekstu Smirnoff, rzecz jasna. Bo „Współczesna rodzina” była książką średnio udaną. A tutaj takie zaskoczenie! „Ostatni raz” jest narracją pod każdym względem dojmującą i niejednoznaczną. Można ją czytać na dwóch poziomach: jako literacki zapis godzenia się ze śmiercią, ale także jako trudny dialog pomiędzy matką i córką. Dialog, w którym dominują wzajemne oskarżenia oraz zadawnione urazy uwierające obydwie bohaterki niczym cierń.  To także o książka o ich wzajemnej relacji, naznaczanej poprzez mniej lub bardziej udane próby przełamania barier we wzajemnej komunikacji. Niełatwej, trzeba dodać, bo Sigrid (córka) i Anne (matka) to dwie silne osobowości. Literatura skandynawska przyzwyczaiła nas do określonego sposobu widzenia i opisywania świata. Proza autorki „Współczesnej rodziny” bynajmniej od tej matrycy nie odbiega.

Norweżka stawia swe bohaterki w sytuacji granicznej, jaką jest nagłe zderzenie z chorobą prowadzącą matkę do śmierci. Zdiagnozowany u Anne rak jelita grubego z przerzutami nie pozostawia złudzeń. Oczekiwanie na nieunikniony koniec wyznacza więc główny problem ostatniej książki Helgi Flatland. Autorka bez taryfy ulgowej dla czytelnika mierzy się pytaniami, jakie zajmują ludzi godzących się z odchodzeniem. Współczesna kultura unicestwia śmierć. Panuje w niej kult młodości, witalności, niczym nieograniczonej konsumpcji. A choroby i śmierć nie są ładnymi obrazkami, które można eksponować na bilbordach, w telewizji, czy w mediach społecznościowych. Czytając „Ostatni raz” nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Helga Flatland napisała powieść mierzącą się z zagadnieniem śmierci w odrzucającej ją cywilizacji. Podejmuje też ten drażliwy temat również Michel Houellebecq w „Cząstkach elementarnych”. I Norweżka i Francuz byliby zgodni w kwestii, że charakteryzujący współczesność nadmiar dóbr konsumpcyjnych w swej istocie spycha umieranie w otchłań niebytu, co nie znaczy, że niweluje pierwotne lęki eschatologiczne człowieka. Śmierć jest rugowana z życia społeczno-kulturowego. W paradygmacie kulturowym bogatego Zachodu nie ma już na nią miejsca. Kiedyś akty narodzin i śmierci wyznaczały fundamentalne zdarzenia w życiu zbiorowości, a sama śmierć była doświadczeniem, w którym  uczestniczyła cała rodzina umierającego. Była czynnikiem zacieśniającym wewnątrzwspólnotową więź. Umieranie na oczach rodziny było jednym ze sposobów oswajania nieuchronnego. Ponowoczesność zredefiniowała ten jej dawny wymiar. Zepchnęła taką formę jej doświadczania do klinik, szpitali, hospicjów, domów opieki. Nie w prozie Helgi Flatland. Choroba Anne angażuje całą rodzinę Sigrid, choć – co symptomatyczne dla współczesności – stara się ona izolować swoje dzieci od towarzystwa umierającej babci, oszczędzając im widoku cierpiącej kobiety.

Ta pełna emocjonalnego napięcia powieść przypomina mi trochę inną książkę z kręgu prozy skandynawskiej.  Jest nią „Nadchodzi noc” wybitnego szwedzkiego pisarza Carla-Henniga Wijkmarka. To także krzepiąca opowieść o godzeniu się ze śmiercią. Anne chce umrzeć na własnych zasadach. Nie poddaje się rezygnacji, chcąc twardo, z godnością, do samego końca po swojemu aranżować spektakl umierania, z próbą samobójczą włącznie, czy nietypową prośbą skierowaną do córki.

„Ostatni raz” to surowa i przejrzysta książka, w której tkwi odrobina nostalgii za tym, co utracone, ale i brak lęku przed ty, co nieuchronnie nastąpi. Na jeszcze innej płaszczyźnie ostatnią powieść Flatland da się czytać jako mocną psychologiczną opowieść o tym, jak trudno jest czasem poukładać przeszłość. Nie można tej lektury pominąć.

Wydawnictwo Poznańskie, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 94

Andrzej Franaszek – „Gwiazda Piołun. Opowieści o poezji, podróżowaniu i przyjaźni”

Ryszard Koziołek jakiś czas temu trafnie napisał, że dobrze się myśli literaturą. W odniesieniu do zbioru znakomitych esejów innego akademika zajmującego się literaturoznawstwem, Andrzeja Franaszka, można to sformułowanie odrobinę sparafrazować, by wybrzmiało ono, że dobrze się myśli poezją. Poezja, czy szerzej literatura właśnie, jest fundamentalnym doświadczeniem bohaterów jego książki: Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Zbigniewa Herberta, (w mniejszym stopniu Józefa Czapskiego), Tadeusza Różewicza, Aleksandra Wata i Jarosława Iwaszkiewicza. To o nich jest ten szalenie wszechstronny zbiór tekstów, o „starych mistrzach”, którzy poddani dzisiaj – wiele lat po śmierci – uważnej lekturze, „kierują” do nas niełatwy przekaz, z którym my – jako zbiorowość – mamy nie lada kłopot. I w tym miejscu wypada zadać pytanie, dlaczego? Sam autor zdaje się mieć cień wątpliwości, czy ich przesłania – tak przecież krańcowo różne – mają jeszcze moc rozpalić dyskusje nad pryncypiami, z ubolewaniem stwierdzając, że większość jego studentów, przyszłych polonistów, ma na temat tych kanonicznych, jakby nie było, twórców mgliste pojęcie. Signum temporis – chciałoby się powiedzieć.

„Gwiazda Piołun…” jest książką obszerną, niekoniecznie przeznaczoną do jednorazowej lektury. Powiedziałbym, że do poczytywania raczej, tekst po tekście, i „smakowania” Franaszkowej frazy. Bo jest to tom napisany przepięknym językiem, który w każdym eseju autora biografii Miłosza, odsłania rzadko spotykaną erudycję i znajomość sylwetek twórczych tytanów literatury polskiej ubiegłego wieku. Życzyłbym sobie częściej trafiać na taką literaturoznawczą eseistykę. Perła, drodzy czytelnicy!

Pomimo tej mikrej smugi cienia – że posłużę się metaforą – tego przebłysku zwątpienia w intelektualną kondycję przyszłych pokoleń, Franaszek wierzy, że literatura tworzona w XX wieku przez bohaterów „Gwiazdy…” ma zdolność komunikowania się z nam współczesnymi. Gdybyśmy tylko chcieli słuchać Miłosza, Herberta, Różewicza bądź Gombrowicza. Ja też podzielam tę wiarę, szczególnie wówczas, gdy rozchodzi się o duchowy wymiar ludzkiego jestestwa (tutaj dużo ma do powiedzenia Herbert), czy w kontekście trudnych zmagań z polskością (w odniesieniu do tej sfery warto czytać Gombrowicza i Miłosza). Nie omieszka także krakowski historyk literatury wypowiedzieć się na temat problemu Różewicza z Bogiem. Sięgając do wierszy autora „Niepokoju”, rozprawia nad niejednoznacznym obliczem ateizmu Różewicza. To, w moim odczuciu, najbardziej błyskotliwy tekst z tomu.

Eseje Franaszka dotykają także sporów o idee, jakie rozgrywały się pomiędzy pisarzami, ich rozumienia roli poezji, ale nade wszystko – w wymiarze czysto ludzkim – relacji z drugim człowiekiem. Dlatego w formule tytułu książki, autor pięknie pisze o przyjaźni. Przyjaźniach trudnych, naznaczonych ideowymi sporami i burzliwymi polemikami. Taka właśnie była relacja Miłosza z Herbertem, czy Iwaszkiewiczem.

Na koniec przywołam cytat, który idealnie obrazuje przesłanie książki Andrzeja Franaszka. „Mam nadzieję, że obok apokaliptycznej gwiazdy Piołun, która zatruwa goryczą wody naszego życia, jest na tych stronach pokrzepiające promieniowanie czułości. Tej, o której mówi Tokarczuk, i zarazem tej, o której przed laty pisał Miłosz”. Lektura obowiązkowa!

*Określenie „starzy mistrzowie” na potrzeby tego tekstu osadzam w trochę innym kontekście. Zwykło się go używać w odniesieniu do późnej (po 1989 roku) twórczości Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta, Wisławy Szymborskiej i Tadeusza Różewicza. W niniejszej recenzji posługuję się tym sformułowaniem, by zaakcentować historycznoliteracki dystans, jaki dzieli nas od czasów twórczości literatów, którym Andrzej Franaszek w „Gwieździe Piołun… „ oddaje głos.

Wydawnictwo Znak, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 93

Marian Golka – „Paradoksy wolności”

Rozpocznę od cytatu wyjętego z tej jakże potrzebnej dzisiaj książki poznańskiego socjologa. Pisze on tak: „jesteśmy wolni wtedy, gdy nic i nikt nie panuje nad nami, gdy nic i nikt nie ogranicza naszych działań  ani nie mówi nam, co mamy robić”. Niestety, ten stan idealny rzadko miewa ukonkretnienie, bo przecież rzeczywistość społeczna, polityczna, a nawet kulturowa, nakłada na nas różnorakie ograniczenia. Choćby nawet takie najzwyklejsze, obecne w życiu codziennym: długi, zobowiązania, kontakty z innymi ludźmi, których nie do końca sobie życzymy, pracoholizm, lęki, choroby, czy nudę. Każdy z nas niesie swój indywidualny bagaż ograniczeń, które stoją mu na drodze do pełnej wolności. Bo każdy z nas pragnie nieskrępowanej swobody i ma o niej swoje wyobrażenia.

Nie istnieje coś takiego, jak wolność absolutna, bo gdyby takowa istniała, zawsze jej realizacja odbywałaby się kosztem innych. Marian Golka z tytułowych paradoksów wolności uczynił przedmiot przebogatej analizy. Co wpływa na naszą wolność? W jakich pojęciowych ramach możemy ją definiować? Jaka jest zależność pomiędzy wolnością a koniecznością? Czy posiadamy wolną wolę? A może wolność to jedynie iluzja albo wzniosła idea? Oto pytania, które stanowią trzon tej nieobszernej, lecz bardzo gęstej rozprawy nad jedną z najbardziej znaczących wartości, współtworzącą,  właściwie od czasów Oświecenia, fundament zachodniej myśli.

Jeśli dogłębnie wczytamy się w książkę Mariana Golki, dojdziemy do oczywistego wniosku. Wolność, którą przepuścimy przez filtr analizy, staje się pojęciem wieloznacznym i różnorodnym. Brzmi to niczym truizm, wszak wiadomo, że wolność doprowadzona do skrajności, rodzi anarchię, ma swój mroczny rewers. Bo czy francuska rewolucja, która miała ją, obok idei równości i braterstwa, wypisaną na sztandarach, nie zamieniła się w jakobiński terror?

„Paradoksy wolności” to książka dzisiaj bardzo pożyteczna. W kontekście wojujących populizmów, medialnej manipulacji, kryzysu ekonomicznego, czy strasznej wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą, może przynosić jakąś formę pokrzepienia. Widzę w niej jednak ogromną wartość porządkującą, udaną próbę syntezy bardzo obszernego zakresu pojęciowego, w ramach którego wolność jako idea pozwala się definiować.  Książka pokazuje także jak wielkim erudytą jest jej autor. Podoba mi się takie wszechstronne ujęcie problemu, jakie reprezentuje profesor Golka. Wolność – jeszcze raz podkreślę, jako idea – posiada liczne obszary jej realizacji: polityczny, społeczny, gospodarczy, kulturowy, indywidualny, a także inne, nie mniej znaczące. Taką też złożoność problemu dostrzeżemy w omawianej książce. Mnie najbardziej zaintrygowała część, w której autor analizuje zjawiska konsumpcjonizmu i mediokracji. Są to spostrzeżenia niebanalne i mogą okazać się pomocne. Dla kogo? A choćby dla licznych odbiorców kultury masowej, by bardziej krytycznie ją postrzegać. Pod warunkiem jednak, że zechcą coś więcej niż internetowe tabloidy przeczytać. Ale to już zupełnie inny wątek.

W ostatnich słowach książki, jej autor pozostawia czytelników z intrygującym pytaniem.  Jeśli wolność w dziejach miewała rozliczne niefortunne próby wcieleń, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można się obawiać, czy ludzkości nie spotka kara w postaci jakichś nowych totalitaryzmów? Historia lubi się przecież powtarzać, a już w latach czterdziestych XIX wieku Chateaubriand pisał, że „nadmiar wolności prowadzi do despotyzmu, ale nadmiar tyranii tylko do tyranii”.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2017.

Biblioteka poleca… cz. 92

Andrés Barba – „Życie Guastavina i Guastavina”

Wcale nie trzeba być Mariem Vargasem Llosą, by zachwycać się twórczością Andrésa Barby. W naszym kraju powieści Hiszpana czytelnicy dostają za pośrednictwem Wydawnictwa Filtry. „Życie Guastavina i Guastavina” jest trzecią książką, która niedawno ukazała się nakładem warszawskiego wydawnictwa. Od razu na wstępie nadmienię, że jest ona totalnie odmienna od prozy, jaką dotychczas proponował nam mieszkający w Argentynie pisarz. To, co w „Świetlistej republice” czy „Małych rączkach” dominuje, czyli bezkompromisowo pokazana demistyfikacja dzieciństwa jako czasu beztroski w trzeciej książce jest ledwie zarysowane.

Bynajmniej nie czynię autorowi z tego powodu zarzutu. Prezentuje się on raczej jako pisarz wszechstronny, umiejętnie czerpiący z literackich konwencji. I bardzo dobrze, że postanowił napisać książkę odmienną, daleką od formy, do której zdążył nas przyzwyczaić. Rozbijanie czytelniczych oczekiwań w tym przypadku wychodzi akurat na plus. „Życie Guastavina i Guastavina” jest przykładem książki będącej swoistym rodzajem gry z pisarstwem autobiograficznym. Gry prowadzonej przede wszystkim na poziomie formalnym. Wyróżnia „Życie Guastavina…” lekkość stylu, której niewątpliwie sprzyja narracja utrzymana w pierwszej osobie liczby mnogiej.

Na przykładzie życia dwóch Rafaelów Guastavinów – ojca i syna – hiszpański pisarz dokonuje podwójnej rewizji. Z jednej strony procesu pisania literatury na bazie tworzywa biograficznego, z drugiej natomiast – na płaszczyźnie warstwy problemowej – mitu american dream, w który starszy Rafael Guastavino bardzo mocno uwierzył i podporządkował tej wierze całe swoje życie. Porzucając egzystencję w „gównianym kraju”, jak nazywa Hiszpanię, postanowił za wszelką cenę przeszczepić na amerykańskim gruncie technologię budowania kopuł przypominających sklepienie katalońskie, ognioodporne, trwałe i tanie. Na jeszcze innym poziomie ta zgrabnie napisana quasi-biografia Barby może być czytana jako gorzka opowieść o dziewiętnastowiecznej emigracji ludności europejskiej do Stanów Zjednoczonych.

Przy okazji tej krótkiej refleksji na temat „Życia Guastavina i Guastavina” warto na moment zatrzymać się przy autobiograficznym aspekcie tej książki. Istnieją różne szkoły tworzenia literatury na kanwie biografii. Barba, wokół faktów z życia Guastavinów, buduje swego rodzaju mit, gęsto okraszany odautorskimi komentarzami. Wydobywa z ich życiorysów fakty i wątki, wokół których łatwiej mu snuć szerszą refleksję o świecie, oddalając ich życia od opisu typowego dla prozy biograficznej. Wpisuje autor w ten sposób swą powieść w bardziej uniwersalny wymiar.

Andresa Barbę zawsze będę chwalił, ponieważ jego twórczość przemawia do mnie w sposób niesłychanie sugestywny, szczególnie na poziomie warstwy sensów. I nie mam tutaj na myśli wyłącznie ostatniej powieści Hiszpana. Opis demitologizacji dzieciństwa, którą przeprowadza w „Świetlistej republice” i „Małych rączkach” nie ma sobie równych w literaturze współczesnej. Dlatego też moja refleksja być może nie jest do końca obiektywna, bo naznacza ją uwielbienie dla tej prozy.

Wydawnictwo Filtry, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 91

Grzegorz Uzdański – „Wypiór”

Najnowsza książkowa propozycja Grzegorza Uzdańskiego niewątpliwie zaskakuje. Jakkolwiek to zabrzmi, przekornie wpisuje się ona polską tradycję literacką. Metrum trzynastozgłoskowego wiersza ze średniówką po siódmej sylabie, którym autor napisał swój literacki dialog z romantyzmem, rozpoznają nie tylko poloniści. Pastiszuje bowiem Uzdański – i to bardzo sprawnie – formy metryczne tak często przecież wykorzystywane przez rodzimych poetów romantycznych, przez Mickiewicza zaś w szczególności. Bo też znakomitym stylistą jest autor „Wakacji”, dlatego czytanie „Wypiora” trudno przerwać, a po skończonej lekturze także się od tego tekstu uwolnić. Działa on na wyobraźnię czytelnika w sposób niesłychanie sugestywny.

W warstwie narracyjnej to przezabawna opowieść o parze znerwicowanych hipsterów próbujących zwalczyć kryzys w swoim związku. Bynajmniej w pracy nad ich relacją nie pomaga obecność mieszkającego w szafie sublokatora Adama. Adama Mickiewicza. Wieszcz pod postacią upiora, wypuszczany przez Martę bądź Łukasza z szafy, snuje się nocami po Warszawie w poszukiwaniu krwi niezbędnej mu do utrzymania funkcji życiowych. Ukąszony przez kobietę-wampira w Stambule w 1855 roku, nie umarł, lecz trwa jako pół człowiek, pół bestia. W cenie za życie wieczne zatracił jednak dar słowa. Perypetie tej trójki miejscami bywają przekomiczne, a los Adama zyskuje pomyślne zakończenie, kiedy trafia pod  czułą opiekę profesor Klickiej z Wydziału Polonistyki UW.

„Wypiór” nie ogranicza się tylko popisu umiejętności stylistycznych Uzdańskiego. W moim odczuciu jest to książka, która pokazuje, że dziedzictwo literatury międzypowstaniowej wcale nie musi być fundamentem nudnej, zideologizowanej i tromtadrackiej narracji, którą wtłacza się młodzieży na etapie edukacji polonistycznej. Polski romantyzm, jeśli zdejmie się z niego ten zmurszały bogoojczyźniany kostium, był epoką przebogatą i buntowniczą. Sięgając po tego rodzaju sjużet, Uzdański wprost pokazuje, że tradycja romantyczna bynajmniej  w polskiej kulturze nie umarła – i co więcej – może stać niewyczerpaną przestrzenią intertekstualnych poszukiwań, odniesień, czy gier formalno-językowych. Żyjemy wszakże w okresie ponowoczesności.

Wydawnictwo Filtry, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 90

Sofi Oksanen – „Psi park”

Ta znakomita literatka o fińsko-estońskich korzeniach w Polsce znana jest przede wszystkim jako autorka dwóch znakomitych powieści. „Oczyszczenia” i „Gdy zniknęły gołębie”. „Normę” – jej trzecią narrację wydaną w języku polskim – trudno do tego zestawienia dopisać. Jest to bowiem książka – delikatnie mówiąc – nieudana. No i wiosną tego roku dostaliśmy „Psi park”. Podchodziłem do tej lektury podejrzliwie i z rezerwą, bo miałem jeszcze w pamięci wielkie rozczarowanie sprzed czterech lat. Nie wiedziałem, czego po najnowszej propozycji Oksanen mogę się spodziewać. Czy będzie to literatura na miarę dwóch pierwszych powieści, czy raczej popularna ramotka w stylu „Normy”? Po przeczytaniu „Psiego parku” z czystym sumieniem mogę zestawić ją w jednym szeregu z tymi książkami, które świadczą o pisarskiej  klasie laureatki Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej, natomiast o „Normie” zapomnieć, uznając ją za wypadek przy pracy, który przytrafił się Sofi Oksanen na pewnym etapie twórczości.

W prozie Finko-Estonki uwodzi niezwykła umiejętność z jaką przeplata ona płaszczyznę historyczną ze współczesnością oraz rzadko spotykany talent do maksymalnego wydobywania  tragizmu bohaterów uwikłanych w graniczne doświadczenia. Życzyłbym sobie, by któryś z naszych rodzimych prozaików potrafił choć w zbliżony sposób napisać o historii Polski.

„Psi park” nie jest fabularnie osadzony w tak odległej przeszłości, jak jej dwie pierwsze powieści. Jego akcja rozpięta została pomiędzy drugą dekadą lat dwutysięcznych a wczesnymi latami dziewięćdziesiątymi minionego wieku, do których autorka sięga w retrospekcjach. Tak się złożyło, że w warstwie fabularnej jest to powieść mocno zakorzeniona w ukraińskich realiach, a jej polska premiera zbiegła się z agresją Rosji na ten kraj. Z tego też powodu zyskuje ona dodatkowy, bynajmniej niezamierzony, kontekst.

Oksanen z perspektywy feministycznej przygląda się kobiecemu doświadczeniu. Niczym Emil Zola w procesie Dreyfusa krzyczy: J’accuse! Wyraża mocny zarzut wobec systemu, który przyzwala na przemysłową wręcz eksploatację kobiety na czarnym, rządzącym się przestępczymi układami, „rynku surogatek”. Pisarka ta w sposób wyważony splata wątki nieobce prozie wysokoartystycznej z historiami pół-kryminalnymi, tworząc przyzwoitą literaturę środka. W efekcie takiego literackiego mariażu otrzymujemy tekst pełen pytań: o historię, ludzki los, ale także rozpatrujący problem indywidualnej odpowiedzialności człowieka za decyzje podjęte w realiach, na które miał on znikomą moc sprawczą. Oksanen brawurowo analizuje historię najnowszą, akcentując postsowieckie uwikłania ciążące na współczesnej Ukrainie, pisząc jednocześnie książkę-sprzeciw wobec utowarowienia kobiecego ciała. Rzecz mocna, chwytająca za gardło, a w kontekście niedawnych czarnych protestów, wręcz obowiązkowa!

Znak Literanova, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 89

Wiesław Myśliwski – „W środku jesteśmy baśnią”

Książka, o której chcę krótko opowiedzieć jest publikacją jubileuszową, ukazującą się
w Wydawnictwie Znak na okoliczność dziewięćdziesiątych urodzin tytana polskiej prozy powojennej. Jest to jednak książka nietypowa i w żadnym stopniu nie podobna do innych tego typu okolicznościowych wydawnictw, bowiem poprzez rozmowy i teksty dyskursywne odsłania ona Wiesława Myśliwskiego jako twórcę właśnie. A wszyscy ci, którzy choćby szczątkowo śledzą współczesne życie literackie, mają świadomość, że jest to pisarz w przestrzeni publicznej właściwie nieobecny. Tym bardziej więc cieszy, że dostaliśmy do rąk książkę dopełniającą literacką spuściznę autora „Kamienia na kamieniu”.

Wiesław Myśliwski jest pisarzem osobnym, który – jak chyba żaden inny – potrafi mierzyć się z uniwersalnymi zagadnieniami ludzkiej egzystencji, czego dawał wyraz w powieściach od „Nagiego sadu” aż po „Ucho Igielne”, a więc na przestrzeni lat 1967-2018. To sporo czasu, dlatego ułożone w sposób chronologiczny rozmowy z Myśliwskim, dają kapitalną wykładnię tego, jak pisarz postrzega świat, literaturę, jakie ma odniesienie do sfery wartości, co jest dla niego fundamentalne w procesie twórczym, czy jak w jego mniemaniu literatura przystaje do życia. Co niezwykle istotne dla hermeneutyki jego prozy, to fakt, że literatura Myśliwskiego wyrasta z tradycji chłopskiej, szczególnie z mowy żywej, przedpiśmiennych narracji polskiej wsi. One – zdaniem Myśliwskiego – tworzyły autentyczne uniwersum chłopskiego doświadczenia. Dla pisarza z Ziemi Sandomierskiej fundamentalne rozpoznanie, że literatura wyrasta wyłącznie z języka, legło u podstaw jego twórczości. Skomplikowane konstrukcje swoich bohaterów, często zakorzenionych w polskiej wsi, autor „Traktatu o łuskaniu fasoli” są nośnikami uniwersalnych prawd i rozpoznań, zarówno o naturze świata, jak i o ludzkiej kondycji.

O Myśliwskim zwykło się mówić, że jest on pisarzem przez duże „P”. W którego książkach szuka się mądrości, refleksji, a nie tylko rozwiązań formalnych, jak konstruować powieść. To prawda, z pewnym jednak zastrzeżeniem. Otóż strona formalna jego narracji jest kwestią niezwykle istotną. Sam autor podkreśla zresztą wagę fragmentaryczności opowiadanej historii, mając przeświadczenie, że każda ludzka egzystencja składa się z fragmentów, które pamięć rejestruje w sposób selektywny. W takim też ujęciu fragmentaryczność, ulotność ludzkiego losu przekłada się na formę opowieści. Podobnie, jak konstatacja pisarza Wittgensteinowskiej koncepcji języka.

Dobrze czyta się te refleksje i rozpoznania zbudowane na wieloletnim doświadczeniu życiowym pisarza. Mnie szczególnie ujmuje jego koncepcja pamięci jako potężnej kreacyjnej siły, o czym opowiada Michałowi Nogasiowi.

Na koniec warto zrobić przegląd rozmówców Wiesława Myśliwskiego. A są nimi osoby znajdujące się w bliższych bądź dalszych relacjach z pisarzem i gros nazwisk związanych ze współczesną krytyką literacką, choćby wymienić: Wojciecha Bonowicza, Stanisława Beresia, Leszka Bugajskiego, Andrzeja Franaszka, Justynę Sobolewską, czy wspomnianego już tutaj Michała Nogasia.

Książka nie tylko dla literaturoznawców. Lektura obowiązkowa!

Wydawnictwo Znak, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 88

Shalom Auslander – „Matka na obiad”

Nazwisko Shaloma Auslandera niewiele mówi polskim czytelnikom. Do teraz. Powieść, którą Amerykanin wkracza na nasz rynek książki, powstała ze szczerej próby przepracowania traum związanych z dorastaniem autora w ultraortodoksyjnej, religijnej, żydowskiej rodzinie. Zrywając z tą tradycją naraził się pisarz na ostracyzm w swoim środowisku rodzinnym. Poprzez kontekst biograficzny autora, możemy trafnie domniemywać, skąd te obecne w jego powieści idiosynkrazje. Samo wyznanie nie ma tutaj większego znaczenia. Chodzi raczej o sproblematyzowaną w „Matce na obiad” skalę niszczącego fanatyzmu i obnażenie procesu bezrefleksyjnego podporządkowania człowieka tradycji. Co w ogóle znaczy dziś tradycja? Jak współcześnie definiować to pojęcie? Może mieć ona potencjał twórczy, czy jest wyłącznie zbiorem skostniałych, bezmyślnie powielanych wzorców? Te i inne pytania przewrotnie stawia nam autor w swej powieści. Nie jest to, co prawda, literatura na miarę Balzaka czy Dostojewskiego, jednak ma w sobie ta tragikomiczna opowieść Amerykanina potężną siłę rażenia. Ciężko początkowo wejść w ten odbity w krzywym zwierciadle świat, lecz kiedy już utoniemy w fabule, na wskroś przesiąkniętej satyrą, książka ta skłania do refleksji. Być może brzmi to jak truizm. Im bardziej żarliwie chcemy coś udowodnić, często wychodzi z tego banalna konstatacja. Jestem świadomy swej kapitulacji wobec wielości podjętych przez Auslandera wątków, które chce on w inteligentny sposób przenicować, dlatego powiem tylko, że tę książkę trzeba przeczytać, by samemu zmierzyć się z optyką postrzegania rzeczywistości przez tego – nie ma co ukrywać – odważnego pisarza. A widzi ją w sposób przekorny i bezkompromisowy. Mnie się to akurat ujmuje, bo twórca „Hope. A Tragedy” uderza w to, co mnie również napawa nieskrywanym obrzydzeniem.

Auslander w swej gorzkiej satyrze bliski jest temu, co w „Cmentarzu w Pradze” o nacjonalizmie pisze Umberto Eco. Parafrazując włoskiego mistrza literatury, tylko nędzarze owijają się flagą i są gotowi umierać za abstrakcyjną ideę narodu i granic. Po stokroć w sarkastycznym sensie słowo naród zostaje w powieści odmienione przez wszystkie przypadki. Ta książka zawiera w sobie tak potrzebną dziś redefinicję pojęć takich, jak ojczyzna, tradycja, tożsamość, instrumentalnie wykorzystywanych jako przybudówki wrogich człowiekowi ideologii. Nawet w kontekście imperialistycznych, wojennych dążeń ufundowanych na nacjonalizmach i wąsko pojmowanej tradycji. Wiem, znów banał. Cóż. A czy współczesna, przeżarta przez populizm światowa polityka nie przemienia idei w banał? Idei, które do niedawna wydawały się nienaruszalne?

Czytając „Matkę na obiad” odniosłem wrażenie, że Auslander pisał ją autentycznie wściekły na to, jak  fanatycy pauperyzują idee, zamieniając je w karykatury. Stąd bez wątpienia zrodziła się potrzeba sięgnięcia po elementy satyry, widocznej zarówno w wątkach społecznych, jak i obyczajowych. W efekcie wyszła spod pióra Auslandera bardzo niepoprawna książka, która inteligentnie kpi z uprzedzeń, a ostrze krytyki kieruje w różnorakie polityki tożsamościowe finalnie prowadzące, nie do emancypacji, lecz do opresji. Ludzie bezmyślnie replikując coś, co w ich mniemaniu uchodzi za tradycję, sami odbierają sobie wolność. Wymownie wybrzmiewają zatem w powieści następujące słowa: „Może skoro wszyscy pakują się w ciasne klatki i chwalą to sobie jako własną wolność, on także powinien. Może czas przyszedł, żeby się pogodzić ze swoimi kajdanami”. Pisarz pozostawia te pytania otwarte.

Uradował mnie fakt, że Wydawnictwo Filtry zaryzykowało, proponując ten tekst polskiemu czytelnikowi. Oby więcej narracji utrzymanych w tak buntowniczym duchu!

Wydawnictwo Filtry, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 87

Katarína Kucbelová – „Czepiec”

Wydawnictwo Ha!art ma nieczęsto spotykaną intuicję do uzupełniania rynku książki wartościowymi tekstami z gatunku non-fiction. Nie inaczej jest w przypadku „Czepca” Kataríny Kucbelovej w przekładzie Katarzyny Dudzic-Grabińskiej. Wysoce cenię książki, które na poziomie formy przełamują literacką konwencjonalność, książki gatunkowo „zmącone” i niejednoznaczne. Tekst Kucbelovej znakomicie wpisuje się w ten obszar literatury, ponieważ autorka nie raczy swoich czytelników reportażem w sensie ścisłym, lecz oddaje im do rąk powieść reportażową, rzecz na pograniczu tych dwóch rejestrów literackiej wypowiedzi. Z tego też powodu w przypadku lektury „Czepca”, oprócz zaspokojenia pasji czysto poznawczej, czytelnik może także obcować ze znakomitą narracją. Literackość, obok tego, co w reportażu konstytutywne, czyli autentyzmu, jest bowiem znaczącym komponentem tego tekstu.

Słowacka pisarka niejako przy okazji procesu szycia czepca napisała literacko przedni traktat o zanikaniu kultury ludowej i procesie wchłaniania jej przez popkulturę. Jak pokazuje doświadczenie autorki, uszycie czepca będącego w tradycji ludowej zwyczajowym nakryciem głowy mężatek to czynność pracochłonna i mozolna. W efekcie dwuletniej podróży autorki do Kráľovej hoľi w Niżnych Tatrach, czepiec, rzecz jasna, powstał, ale zrodziło się coś o wiele większego. Powstała książka, która o obszarze etnicznym tej części Niżnych Tatr mówi wiele. Kucbelovą bowiem przy okazji rozprawiania o koronkach, wstążkach, haftach, koralikach i cekinach, zajmują zagadnienia społeczno-kulturowe. A zjawisk wpisujących się w ten obszar jest bez liku. Choćby nawet funkcjonowanie obok romskiej społeczności. I te właśnie partie książki dla mnie są najbardziej interesujące. Kiedy autorka pisze o słowackiej prowincji, w naszej świadomości właściwie nieobecnej, uruchamia pewien ciąg obrazów i skojarzeń. To przestrzeń, która pustoszeje i której nie omija zgubny proces umasowienia kultury spychający prawdziwy folklor na jej obrzeża. Zanikanie tradycji to tylko jeden z elementów tego zjawiska.

Czytając, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tytułowy czepiec jest w tej książce podwójnym symbolem. Nie tylko materialnym elementem kultury, która jest poddawana procesowi wchłaniania przez ekspansywną popkulturę. Ale także emblematem kobiecego losu. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaakcentował tego wątku. Taki oto przykładowy passus: „(…) Włosy pod czepcem musiały być dokładnie schowane, żeby nie można było rozróżnić jasnowłosej od brunetki, albo zauważyć siwizny, rzednących włosów, może nawet nieumytych. Całe życie starą babą”. Założenie czepca po ślubie wyznacza kobiecie stałą, odwieczną rolę w patriarchalnym systemie. Od chwili oczepin podczas wesela, kiedy czepiec zakładano, kobieta już aż do śmierci chodziła z zakrytą głową. Niczym podręczne w kultowej powieści Margaret Atwood.

Nie jest odkrywcze stwierdzenie, że dzięki regionalnym zasobom kulturalnym możemy się umiejscawiać w szerokim kontekście życia zbiorowego. Oczywiste jest, że mała ojczyzna o charakterze regionalnym jest nam znacznie bliższa i bardziej ukonkretniona, niż ojczyzna w sensie kraju, w którym przyszło nam żyć. Dlatego książka Kataríny Kucbelovej to nie tylko wartościowy i świetnie napisany etnoreportaż, ale też ważna refleksja nad tym, czemu tradycje lokalne mają służyć.

Dziękuję  Wydawnictwu Ha!art za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki.

Wydawnictwo Ha!art, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 86

Piotr Siemion – „Bella, ciao”

Długo Piotr Siemion kazał nam czekać na swoją nową powieść. Ostatnia narracja, nie licząc oczywiście autobiograficznego „Dziennika roku węża”, wyszła spod pióra wrocławskiego pisarza aż osiemnaście lat temu. Nie ilość, na szczęście decyduje o wartości literatury a jej jakość.

Najnowszy tekst Siemiona uważam za literaturę najwyższej próby. Wszystkie płaszczyzny tej powieści (językowo-stylistyczna, formalna, ideowo-znaczeniowa) harmonijnie współtworzą nie tylko  przepełnioną niepewnością i grozą historię o możliwości życia na gruzach starego świata, lecz także opowieść z nutą nadziei na ocalenie wartości fundamentalnych. Wątek odradzania się w rzeczywistości nieznanej i wrogiej jest chyba w „Bella, ciao” najbardziej przerażający, bo nowy ład nie zdołał jeszcze nabrać kształtu, a poprzedni zniknął już w odmętach dziejów. Zwycięscy przystępują do pisania historii. W takiej optyce jest „Bella, ciao” dojrzałym i literacko dopracowanym wyrazem namysłu nad rzeczywistością przeoraną przez wojnę z całym jej okropieństwem oraz próbą szukania odpowiedzi na pytanie, co się z niej wyłoni. Bo temat powojennej apokalipsy zdaje się pisarza najbardziej interesować. Siemion konstruując świat przedstawiony swojej powieści, przekracza tradycyjne ramy prozy historycznej, zawieszając powieściową wojnę w bezczasie. A właściwie powojenne realia, jeśli chodzi o ścisłość. Ten prosty zabieg formalny czyni z opowieści autora „Niskich łąk” narrację na wskroś uniwersalną. Dziwna to bowiem wojna, trudna do ukonkretnienia i wpisania w chronologiczne ramy na osi czasu. Nie o to jednak autorowi chodzi, aby wojnę nazwać, lecz raczej by obnażyć mechanizm powstawania nowego świata i pokazać szerokie spektrum ludzkich postaw, jakie ujawniają się w tym piekielnym chaosie.

Gdy już zachwycimy się tym, jak sprawnie autor żongluje popkulturowymi kliszami, dostrzeżemy aluzje, docenimy styl i formę, to w głębszej warstwie powieści odkryjemy, że pomimo konwencjonalnych dekoracji, „Bella, ciao” okazuje się powieścią porażająco aktualną. Nie muszę pisać z jakiego powodu. Lektura obowiązkowa!

Książka zrecenzowana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Filtry.

Wydawnictwo Filtry, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 85

Magdalena Okraska – „Nie ma i nie będzie”

Nie lada wyzwaniem jest napisać rzetelny, zaangażowany reportaż. Bo przy wyborze tematu do książki „Nie ma i nie będzie” autorka mogła łatwo popaść we wtórność. To pułapka, jeśli sięga się do tematyki dość dobrze już opracowanej. Magdalenie Okrasce udało się jednak wykonać kawał solidnej, reporterskiej roboty. Odwiedziła miejsca, rozmawiała z ludźmi i napisała gorzką książkę. Magdalenę Okraskę interesuje polska rzeczywistość oddalona o lata świetlne od wyidealizowanych obrazków urokliwych przedmieść, strzeżonych osiedli, czy odgrodzonych apartamentów zajmowanych przez najbogatszych beneficjentów przemian po 1989 roku.

Już we wstępie książki autorka precyzuje zakres zagadnień, które opisze. Z poddawaniem ich analizie jest nieco gorzej. „Nigdy nie interesowała mnie Polska sukcesu – mówi autorka. Ani tego pierwszego, tej fali wznoszącej, która zaraz po 1990 roku miała podnieś wszystkie łodzie (ale o wielu jakoś zapomniała), ani tych kolejnych, wykuwanych teraz w pocie czoła, czy nawet z łatwością”. I chwała jej za to, że nie interesuje jej Polska sukcesu tych, którzy odnaleźli się po 1989 roku. Doskonale wiemy, że nie wszystkie łodzie na fali potransformacyjnych przemian zostały podniesione. Mamy także świadomość, jak wielkie spustoszenie uczynił proces przejścia z gospodarki socjalistycznej na wolnorynkową. Polska wersja transformacji ustrojowej to zagadnienie w wielu aspektach skomplikowane. W materii poznawczej książka Magdaleny Okraski nie mówi wiele więcej o problemach już opisanych, czy to w literaturze non-fiction, czy w polskiej prozie artystycznej początku lat dwutysięcznych. Prężnie rozwijający się kapitalizm wraz z całą orbitą negatywnych zmian był bowiem przez pewien okres niezwykle nośnym tematem w niej obecnym. Szczególnie w połowie poprzedniej dekady.

Siła reportażu „Nie ma i nie będzie” tkwi zupełnie gdzie indziej. Magdalena Okraska dokładnie wsłuchuje się w opowieści mieszkańców miast kiedyś, w PRL-u, tętniących życiem, których wyznacznikiem w skali kraju był prężnie funkcjonujący przemysł bądź sektor usług. Dziś natomiast są to poprzemysłowe zdegradowane miejsca, pełne zniszczonych reliktów dawnej świetności, budzące wśród mieszkańców mieszaninę nostalgii i wściekłości. Nie bagatelizuje Okraska żadnego głosu, żadnej opowieści. Wszystkie one są równoważne, bo budują pewien obraz Polski, o którym nie można zapomnieć. Niewielu reporterów tak drobiazgowo potrafi opisać współczesne bolączki postindustrialnych aglomeracji. Pokazuje nam Magdalena Okraska Polskę, która nie załapała się na ten obiecywany po 1989 roku dobrobyt; Polskę oszukaną przez reformy lat dziewięćdziesiątych, wreszcie Polskę, która nie widzi żadnej nadziei na lepszą przyszłość, bo tkwi zawieszona gdzieś pomiędzy tym, co minione a teraźniejszością przynoszącą jedynie biedę, bezrobocie i emigrację.

Autorka z plecakiem przemieszcza się pomiędzy Wałbrzychem, Tarnobrzegiem, Włocławkiem, Ozorkowem i Szczytnem. To tylko cztery miasta spośród wielu w książce opisanych. A także spośród wielu nieopisanych. Autorka bynajmniej nie układa hierarchii tych, które najbardziej ucierpiały w wyniku reform Balcerowicza. Uświadamia nam jednak, jak konsekwencje kiedyś podjętych działań o charakterze gospodarczym rezonują dziś w postaci społecznego wykluczenia i nędzy. Okraska jest działaczką społeczną, więc jej wyczulenie na te kwestie w książce bardzo mocno wybrzmiewa podobnie zresztą jak wrogość wymierzona w libertariańską wizję dotyczącą ludzi wykluczonych.  „Po trzydziestu latach widać gołym okiem, że w baśni, którą nas karmiono, było bardzo niewiele ról pierwszoplanowych”. Do obowiązkowej lektury i przemyślenia.

Korporacja HA! ART.! 2022.

Biblioteka poleca… cz. 84

Monika Śliwińska – Panny z „Wesela”. Siostry Mikołajczykówny i ich świat

Trudno z pozycji literaturoznawcy, któremu bliski jest modernizm nie zachwycać się ostatnią książką Moniki Śliwińskiej. Autorka wykonała tytaniczną pracę, by finalnie oddać w ręce czytelników publikację obszerną (inaczej być nie mogło), opowiadającą biogramy bez mała wszystkich najbardziej znaczących postaci pojawiających się w arcydramacie Stanisława Wyspiańskiego, ale co jeszcze ważniejsze, książkę merytorycznie dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach, z mnóstwem odwołań do źródeł. Panny z „Wesela”… to także skarbnica cytatów z bogatych zasobów epistolarnych epoki.

Oczywiste jest dla każdego, że Wesele to tekst bardzo mocno zakorzeniony we współczesności Wyspiańskiego, toteż najważniejsze osoby dramatu posiadają swoje pierwowzory w świece pozaliterackim. Dla mnie największą wartością Panien z „Wesela” jest więc wymiar poznawczy tej książki. Można ją bowiem czytać jako monumentalny przypis do dramatu Wyspiańskiego.

Tytuł książki Śliwińskiej sugeruje, że będziemy obcować z biografią. I w istocie, centralną część tej narracji  stanowi historia sióstr Anny, Marii i Jadwigi. Jednak autorka książki nie skupia się wyłącznie na tym, by zobrazować ówczesne podkrakowskie Bronowice. Książka przybliża realia Młodej Polski, ukazując obok życiorysów dorodnych tytułowych sióstr, które swymi wdziękami skusiły Włodzimierza Tetmajera, Ludwika de Laveaux i Łucjana Rydla, tendencje obecne wśród młodopolskich artystów. Tę, którą drobiazgowo analizuje Śliwińska jest ludomania. Nie brakuje w Pannach z „Wesela” również odniesień do ówczesnego życia literackiego i kulturalnego Krakowa w dobie la belle epoque. By książka w pełni obrazowała relacje krakowskich inteligentów z ich chłopskimi żonami, nie mogła autorka pominąć sylwetek Rydla, Tetmajerów (Włodzimierza oraz Kazimierza-Przerwy), czy też samego Wyspiańskiego, który nierzadko pojawia się w tej monumentalnej opowieści o Młodej Polsce. No bo jakże opowiadać o krakowskim modernizmie bez Wyspiańskiego? Jest więc i wątek recepcji scenicznego Wesela, którego premiera odbyła się w marcu 1901 roku.

Na czwartej stronie okładki widnieje taka oto zachęta do lektury: „Wesele w wersji herstory!” I rzeczywiście, sporo w książce Śliwińskiej kobiecego doświadczenia. Jak pisze badaczka, Mikołajczykówny wywierały na swych inteligenckich mężów o wiele większy wpływ niż nam się po 120 latach wydaje. Zatem Panna Młoda sportretowana przez Wyspiańskiego tak naprawdę nie była głupiutką trzpiotką, a bez wsparcia żony gospodarstwo Włodzimierza Tetmajera popadłoby w ruinę. Nie jest to, jak widać, książka cenna tylko dla literaturoznawców, uchodząca za ważne źródło kontekstów do najsłynniejszego dramatu w historii literatury Młodej Polski. Z powodzeniem znajdzie ona szersze grono czytelników, bo jest to także błyskotliwie napisana biografia i analiza stosunków społecznych na przełomie wieków. Rewelacja!

Wydawnictwo Literackie, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 83

Szczepan Twardoch – „Byk”

Wydany w kwietniu tego roku „Byk” jest tekstem, który w dotychczasowej twórczości Twardocha otwiera nowy rozdział. Trudno na tę chwilę z pełnym przekonaniem orzec, czy ten zdolny prozaik mierzy się z formą, czy „Byk” jest tylko jednorazowym kaprysem literata pragnącego zaistnieć na teatralnej scenie. Czytając tę jednoaktówkę, nasuwają się dwie refleksje: jedna dotyczy formy, druga odnosi się do przesłania.

Literacko „Byk”, pomimo niewątpliwych stylistyczno-językowych umiejętności Twardocha, arcydziełem nie jest. Lecz jeśli wczytamy się w ten tekst głębiej, to na uwagę zasługuje inna jego warstwa. Jest on bowiem utworem bardzo mocno psychologicznym. Robert Mamok uchodzi za człowieka, który „w kulturze” osiągnął sukces. Ciężką pracą – wypada dopowiedzieć. Czytelnik wgłębiając się w jego jednostkowy dramat, widzi go zgoła inaczej. Postrzegamy go dość ambiwalentnie: jako twardziela ze Śląska, który osiągnął wysoką pozycję społeczną, ale z drugiej strony nie sposób przeoczyć jego zgorzknienia, dojmującej samotności i weltschmertzu leczonego alkoholem i kokainą. Silny człowiek jest w gruncie rzeczy bytem słabym, popychanym w kierunku autodestrukcji.

„Byk” nie tylko jak w soczewce skupia motywy i tematy stale obecne w powieściopisarstwie Twardocha, nie odbiegając od najgłośniejszych fikcji tego autora, ale przede wszystkim ostrze swej krytyki mierzy w warszawskie kulturalne elity. W istocie, to bardzo typowa twardochowa opowieść, być może doprawiona szczyptą autotematycznej refleksji. „Byk” jest historią życia silnego mężczyzny z pogmatwaną, pękniętą tożsamością: jest po części Polakiem, po części Ślązakiem, jego dziadek służył w Wehrmachcie, a babkę zgwałcili Rosjanie. Motyw historii Śląska to też stała składowa twórczości Twardocha. Do mnie trafia wszystko, co od ponad dekady wychodzi spod pióra pilchowickiego pisarza. Czy jest „Byk” mocną deklaracją emancypującej się śląskiej tożsamości, czy raczej przemyślaną, zgrabnie napisaną literacką prowokacją? Oceńcie, czytelnicy, sami.

Wydawnictwo Literackie, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 82

Ernest Hemingway – „Stary człowiek i morze”

Najsłynniejsze opowiadanie Hemingwaya w nowym przekładzie Kai Gucio zyskało drugie życie. Tekst wpisany w kanon lektur szkolnych zazwyczaj traci na atrakcyjności, kiedy jest czytany pod sankcją. Interpretacja utworu Hemingwaya sprowadzona do truizmu, że „człowieka można zniszczyć, ale nie można go pokonać” raczej nie zachęca do lektury. Tymczasem, kiedy sięgnie się po tę książkę po latach, perspektywa odbioru jest zupełnie inna. Wiadomo, że teksty poddawane relekturze wiele zyskują, bo każde czytanie wydobywa z nich inne sensy. W przypadku „Starego człowieka…” ważne są oczywiście rozpoznania o ludzkiej kondycji, o sile i woli walki w sytuacji ekstremalnej. „Stary człowiek i morze” czytany po latach to przede wszystkim nostalgiczna narracja o samotności, ale też o determinacji i rozpoznaniu siebie. Tego młody człowiek, mający ubogie doświadczenie życiowe nie może dostrzec. Czytajcie więc ten nagrodzony Pulitzerem utwór w znakomitym tłumaczeniu Kai Gucio, która obok Macieja Świerkockiego ma chyba najlepszy do słuch do angielszczyzny.

Wydawnictwo Marginesy, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 81

Oksana Zabużko – „Planeta Piołun”

Twórczość literacka Oksany Zabużko jest w Polsce umiarkowanie znana. W świadomości czytelniczej funkcjonuje ona przede wszystkim jako autorka znakomitej powieści „Muzeum porzuconych sekretów”. Niedawno za sprawą Wydawnictwa AGORA do rąk czytelników znad Wisły trafił jej arcyinteresujący tom eseistyki, wybór tekstów szalenie przenikliwych i trafnie diagnozujących współczesność, nie tylko ukraińską, do której z oczywistych względów autorka czyni szereg odniesień i komentarzy, analizując między innymi postkolonialne reperkusje, które da się zaobserwować we współczesnej Ukrainie. Mnie w dyskursie Zabużko szczególnie interesuje postkolonialna perspektywa, bo chyba w Europie Wschodniej żadne inne państwo bardziej od Ukrainy nie doświadczyło kolonialnych represji, co obserwujemy szczególnie teraz, A.D. 2022. Część esejów urodzonej w Łucku pisarki powstała już po kryzysie na Majdanie i po aneksji Krymu przez Rosjan. Z jej analizy sytuacji w Ukrainie da się wyczuć pesymizm autorki zaniepokojonej o przyszłość swojego państwa, bowiem potrafi ona nie tylko wskazać i precyzyjnie zdiagnozować neoimperialne zagrożenie ze strony Rosji, lecz również przeprowadzić logiczną wiwisekcję populizmów wyniszczających współczesną światową politykę.

Ale bynajmniej „Planeta Piołun” nie jest tylko głosem intelektualistki zaangażowanej w skomplikowaną sytuację społeczno-polityczną Ukrainy. Gdybyśmy tę książkę chcieli czytać wyłącznie w optyce uwarunkowań geopolitycznych jej ojczyzny, dokonalibyśmy spłycającej ją redukcji, pomijając główny komponent tych tekstów, który to właśnie decyduje o ich istocie. Bo wcale problematyka polityczna nie jest w nich dominująca. Oksana Zabużko wierzy przede wszystkim w ocalającą siłę kultury, mając jednak na uwadze świadomość, że każdy gest twórczy jest naznaczony politycznością i w politykę uwikłany, na co bardzo trafnie wiele lat wcześniej wskazywał już Roland Barthes. Ten znakomity zbiór tekstów dyskursywnych jest przede wszystkim otwartym dialogiem o literaturze uwikłanej w trudne i niejednoznaczne konteksty natury historycznej. Pisarka przywołuje z przeszłości sylwetki twórców dla ukraińskiego imaginarium ważnych, a z innymi wchodzi w polemiki. Na kartach „Planety Piołun” pojawiają się sylwetki nie tylko pisarzy, ale też filmowców. Oprócz narracji o ukraińskich klasykach, Zabużko opowiada o swoim kontakcie z Josifem Brodskim, czy istocie przełożonej przez siebie na język ukraiński „Czarnobylskiej modlitwy” Swietłany Aleksijewicz,  analizuje sposoby obrazowania w „Melancholii” Larsa von Triera, docenia szczerość z jaką na Francuzów spogląda Michel Houellebecq, by w końcu złożyć hołd twórczości Andrieja Tarkowskiego.

Eseje składające się na „Planetę Piołun” zasadniczo nie odbiegają od tego, co Oksanę Zabużko interesuje w prozie narracyjnej. A więc jest w nich obecna wspomniana wyżej problematyka postkolonialna; nie ucieka też autorka „Muzeum porzuconych sekretów” od zagadnień dotyczących ukraińskiej tożsamości, podobnie jak od wątków feministycznych. Ostatnia książka pisarki z Kijowa to poznawczo owocna eseistyka, wielowarstwowa, intertekstualna, lecz chyba nade wszystko schodząca w głąb ukraińskiego ducha. Dla polskich czytelników to też bardzo ważne, by przyjrzeć się Ukrainie z tak nieoczywistej perspektywy. Lektura obowiązkowa!

Wydawnictwo AGORA, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 80

Tove Ditlevsen – „Trylogia kopenhaska”

Tekst składającej się z „Dzieciństwa”, „Młodości” i „Uzależnienia” „Trylogii kopenhaskiej” zachwyca na kilku płaszczyznach. Budzić uznanie bez wątpienia mogą jej język, poziom autobiograficznej szczerości, staranność w odmalowywaniu portretu kształtującej się twórczo artystki, czy wreszcie wielość wątków tematycznych, „wypychających” narrację Ditlevsen poza sztywne ramy zbeletryzowanej autobiografii.

Z perspektywy czytelnika książka wydana w Polsce (dopiero po pięćdziesięciu latach) w jednym tomie lepiej sprawdza się niż rozbita na odrębne części, które ukazywały się w Danii w latach 1967-1971. A i lektura całości to zdecydowanie inny rodzaj doświadczenia niż oddzielne czytanie tych trzech drobniejszych tekstów. Autotematyczna proza Tove Ditlevsen – co tu dużo mówić – jest literacko znakomita. Jej sugestywny i precyzyjny styl uwodzi, budząc jednocześnie niepokój. Język tej autobiografii idealnie bowiem koresponduje z traumatycznymi doświadczeniami młodej pisarki, której tragedią stało się rujnujące uzależnienie od ciężkich narkotyków. Na poziomie narracyjnym język przyjmuje rolę misternie doprecyzowanego medium traumy. Zanim jednak autorka z dużą dozą szczegółowości opisze genezę i przebieg uzależnienia, dostajemy solidną porcję opowieści o charakterze społeczno-obyczajowym. Ma też ta narracja – może trochę autorsko nie do końca świadoma, bo autorka czasami wprost stwierdza, że polityka nie leży bynajmniej w centrum jej zainteresowania  – socjo-polityczny rys. Życiopisanie jest z jednej strony trudną, z drugiej natomiast oczyszczającą strategią uprawiania literatury. Tove Ditlevsen – co często zauważymy w tekście – doskonale wie, że tak graniczny stopień obnażenia przed czytelnikiem swego wnętrza nie pozostaje bez konsekwencji.

Pomijając jednak literacko-autobiograficzne konteksty, wybitna książka duńskiej autorki na pewno będzie funkcjonować w świadomości czytelniczej jako błyskotliwa i kapitalnie napisana narracja o mrocznych stronach kobiecego doświadczenia, na które w przypadku Ditlevsen składają się dwa nierozerwalnie połączone elementy: uwikłanie w płeć i przynależność do społecznej klasy. Czytając Ditlevsen opowieść o sobie nie sposób także oprzeć się wrażeniu, że jej artystyczny duch, najpierw poetki, a z czasem prozatorki, jest uwięziony w sztywnych ramach mieszczańsko-robotniczej mentalności, z których pisarka wyzwala się etapami, dokonując w swoim życiu kolejnych transgresji, coraz mocniej nicujących jej przynależność do młodzieńczego milieu.

Wszystko to, co tutaj sygnalizuję, jest dość istotne w procesie czytania i odbioru „Trylogii kopenhaskiej. Proza ta może być również interpretowana jako przejmująco napisane studium nałogu i wyzwalania się z jego szponów. Kluczy do tej książki jest kilka. W żadnym wypadku nie można jej przeoczyć!

Wydawnictwo Czarne, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 79

Urszula Honek – „Białe noce”

Zbiór krótkich form pochodzącej z Racławic Urszuli Honek jest jedną z najlepiej wystylizowanych książek prozatorskich, jakie udało mi się w tym roku przeczytać. Ale wartość „Białych nocy” nie ogranicza się tylko do rozpoetyzowanego języka i zgrabnej frazy. Autorka „Sporyszu” pisze o prowincji nie tak jak Andrzej Muszyński, czy inni prozaicy, którzy akcentują warstwę klasową swoich bohaterów. Warto przy tym nadmienić, że jest to jej debiut w obszarze prozy – znakomity zresztą – i podobnie jak w przypadku twórców zmieniających rejestr swoich artystycznych wypowiedzi z liryki na prozę (Barbara Klicka, Julia Fiedroczuk, Łukasz Barys), język i fraza nasączone są poetyckością i podporządkowane poetyckiej dykcji. Opowieści Urszuli Honek, których przestrzeń zlokalizowana jest „w naszych stronach” mieszczą w sobie posępne rysy melancholii niczym w „Opowieściach galicyjskich” Stasiuka. To chyba mnie, jako czytelnika, najbardziej w tej książce ujmuje, ta melancholia właśnie. Wszystkie życiorysy, które składają się na „Białe noce” definiują się poprzez stratę i dotknięcie śmierci. Niedefiniowalna utrata i wpisanie ludzkiej kondycji w wykraczający poza nią wymiar to byłyby dwa wielkie tematy, które wszystkie opowiedziane przez autorkę z Racławic historie łączą. Opowiadania Uli Honek są przez to bardzo niepokojące, gęste od znaczeń, niejednoznaczne. Zaletą tej prozy (być może dostrzegalną przez odbiorców „stąd”) jest także to, jak autorka rozkłada akcenty pomiędzy sferą fikcjonalną i referencjalną. I ten opis Biecza! Nie można tej książki pominąć.

Wydawnictwo Czarne, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 78

Patrycja Dołowy – „Skarby”

Patrycja Dołowy w „Skarbach” kontynuuje rozpoczęty w jej poprzedniej książce problem podtrzymywania pamięci o żydowskiej historii. O ile wydany w 2019 roku zbiór rozmów zatytułowany „Wrócę, gdy będziesz spała” skupia się na tragedii matek usiłujących za wszelką cenę ocalić od zagłady swoje dzieci, o tyle „Skarby” koncentrują się – co wiemy z podtytułu – na współczesnych strażnikach żydowskiej pamięci. Książka ta jest owocem poszukiwań informacji o prababce Michelle Levy, amerykańskiej przyjaciółki autorki. Jako efekt pracy nad jednym wątkiem biograficznym powstał znakomity i jakże potrzebny reportaż o ludziach, którzy większą część swojej aktywności poświęcili na odkrywanie zapomnianych, złożonych żydowskich historii ukrytych w wojennej i tuż powojennej przeszłości swoich miejscowości. To także opowieść o kultywowaniu trudnej pamięci, o wymazywanym często ze zbiorowej świadomości dramacie Zagłady. To wymazywanie częstokroć podkreślają rozmówcy Patrycji Dołowy. Lokalni strażnicy żydowskiej pamięci idą nierzadko pod prąd zbiorowościom, w których żyją. Słowa jednej z bohaterek tego polifonicznego reportażu można odnieść do działalności wszystkich opisanych w nim bohaterów: „Robię rzeczy elementarne i zwykłe. Próbuję zbierać okruchy pamięci i ułożyć z nich cokolwiek jako niezgodę na to, co stało się z ludźmi, którzy kiedyś tu żyli”. Dla nas bieczan ta książka jest istotna jeszcze z innego powodu. Zachęcam do lektury!

Wydawnictwo Czarne, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 77

Nina Wähä – „Testament”

Wydawnictwo Poznańskie, wznawiając cztery lata temu Serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich, kontynuuje chlubną tradycję upowszechniania wśród polskich czytelników najlepszych książek wydanych w ostatnich latach w tym właśnie kręgu kulturowym. Najnowsza literacka propozycja od poznańskiej oficyny wydawniczej jest powieścią wielowątkową. Zdarzenia fabularne rozgrywające się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ulokowane przez prozaiczkę na pograniczu szwedzko-fińskim, stają się pretekstem do stworzenia wielowymiarowej opowieści o pękaniu rodzinnych więzi, w której dramatyczne akcenty odsłaniają rozpacz, bezsilność i traumy wszystkich bohaterów dwupokoleniowej rodziny Toimich.

Ninę Wähä nie interesuje jedynie trudna teraźniejszość dwanaściorga dzieci nestora tej skonfliktowanej wewnętrznie familii. Skupiając się na niuansach i z pozoru nieznaczących szczegółach, maluje ona panoramiczny obraz rodziny, której członkowie pałają do siebie uczuciami niejednoznacznymi, od szczerej miłości, poprzez obojętność, a na wrogości kończąc. Z powodzeniem pisarka sięga też do historii Finlandii w XX wieku, do wojennych doświadczeń rodziców po to, by psychologicznie uwiarygodnić ich konstrukcje. By wskazać okoliczności, jakie ich ukształtowały i uczyniły z nich ludzi emocjonalnie okaleczonych, których życie zostało zredukowane do aspektów biologicznych. Partie powieściowe rozgrywające się w czasie wojny zimowej, w moim odczuciu, przypominają nieco twórczość innej znakomitej autorki, o dwa lata starszej od Niny Wähä fińsko-estońskiej pisarki Sofi Oksanen.

Jedyne, co rodzeństwo Toimi posiada to zmagazynowane przez lata traumy. Każde z nich niesie swoje własne, ale mające wspólne podłoże w relacji z despotycznym i emocjonalnie chłodnym ojcem. „Testament” każe nam na nowo zastanowić się nad istotą determinizmu wpisanego w walkę pokoleń, jak również nad ponownym zdefiniowaniem istoty rodziny jako pojęcia osadzonego w historyczno-społeczno-psychologicznych ramach. Czytając „Testament” na płaszczyźnie czysto fabularnej jest to niebanalna narracja o odkrywaniu siebie, o możliwości wyjścia poza sztywne ramy, w których uwięziona jest ludzka egzystencja, lecz chyba nade wszystko o niemożliwej ucieczce od przeszłości. Znakomita proza!

Wydawnictwo Poznańskie, 2022.

Biblioteka poleca… cz. 76

Lisa Taddeo – „Zwierzę”

„Zwierzę” Lisy Taddeo może uchodzić za książkę ambiwalentną i odrobinę kłopotliwą. Kłopotliwą z powodu jej formy, nie wymowy. Jest to mocna powieść psychologiczno-społeczna z (niepotrzebnymi) akcentami pastiszu popularnej prozy kobiecej. Bowiem i bez sięgania do przetworzonych, co prawda, schematów gatunkowych wyjętych z pop literatury, „Zwierzę” broni się jako wartościowa proza zaangażowana. Sprawnie napisana, usytuowana na pograniczu reportażu i fikcji przynosi obraz kobiecości po ruchu obywatelskim, który zwrócił uwagę świata na molestowanie kobiet przez mężczyzn nadużywających władzy i pozycji w społecznej hierarchii. Amerykańska autorka, w ślad za szerokim oddźwiękiem ruchu #MeToo, w swej debiutanckiej powieści zadaje pytania nienowe, bo podejmowane już niejednokrotnie przez literaturę feministyczną, lecz stale aktualne: o miejsce kobiety we współczesnym, męskocentrycznym świecie, o to, gdzie leżą granice przyzwolenia na cielesny kontakt oraz czy w istocie da się przemodelować przypisane nam role społeczno-płciowe.

Historia Joan, świadomej swej kobiecości, wyzwolonej, lecz skrzywdzonej w dzieciństwie bohaterki angażuje uwagę czytelnika, a pastisz kryminalno-romansowej struktury fabularnej tej książki łączy się z naprawdę wysokich lotów językiem reportażu. Lektura „Zwierzęcia” nie będzie na pewno czasem straconym.

Wydawnictwo AGORA, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 75

Trudno zająć jednoznaczną postawę wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Podobnie chyba do wielu innych ludzi, mam z tym poważny problem. Jego złożoność, na wielu poziomach – od politycznego po moralny – unieważnia wszelkie zerojedynkowe osądy. We wstępie do książki autor daje czytelnikowi jasny komunikat, że opowiedziana historia zakorzeniona jest w faktach, co moim zdaniem w oczywisty sposób pozycjonuje lekturę „Apeirogonu”. Ustawia ją gdzieś pomiędzy reportażem a literackim tekstem non-fiction. Ponadto irlandzki pisarz, by zbudować swoją misternie achronologiczną, fragmentaryczną narrację (niczym struktura tytułowej figury o nieskończonej liczbie boków), zainspirował się jednym z wielu tragicznych zdarzeń, jakie każdego dnia, przez kilka dziesięcioleci, rozgrywały się – i nadal przecież rozgrywają – w okupowanej przez Izrael Palestynie.

Z tego też powodu „Apeirogon” jest powieścią monumentalną, zarówno pod kątem formalno-literackim, jak i książką ważną w odniesieniu do sfery problemowej w nią wpisanej. Zawiera w sobie wiele komponentów, z których powstaje wielka literatura. Colum McCann bez melodramatyzującej maniery potrafi pisać o tragizmie straty, bólu żałoby, czy niszcząco-ocalającym wymiarze pamięci. W angażującej czytelnika opowieści McCanna śmiertelni wrogowie, w obliczu straty dzieci, stają po jednej stronie barykady, opowiadając się przeciwko bestialskiemu konfliktowi żydowsko-arabskiemu. Ramiemu i Bassamowi wojna odebrała ukochane córki. Jedna została śmiertelnie postrzelona przez izraelskiego snajpera, druga stała się jedną z ofiar islamskiego zamachowca-samobójcy. Opowiadając o śmierci najbliższych, autor powieści „Niech zawiruje świat” przenosi wojnę ze sfery publicznej do prywatnej. W takim ujęciu dotyka ona każdego człowieka żyjącego na terenie trwającego konfliktu. Figura powieściowych ojców po traumie zastępuje metaforę bezsensownego wojennego heroizmu w przestrzeni, w której trwa jedynie rozpacz. Z tej też przyczyny powieść ta posiada tak potężną siłę rażenia. Jest jeszcze jeden czynnik decydujący o wyjątkowości tej książki. A mianowicie sposób patrzenia na wojnę w Ziemi Świętej. Prozaik unika upraszczającej symetryczności i niuansuje zdarzenia, dając jednoznaczny przekaz, że obie strony posługują się bestialskimi, nieludzkimi metodami eliminacji wrogów.

Mam wrażenie, że premiera tejże znakomitej książki McCanna przeszła u nas bez większego echa. A szkoda. Dlatego więc chciałbym z całym przekonaniem tę książkę polecić. W moim lekturowym doświadczeniu nie zdarzyło się bowiem, by o konflikcie rozgrywającym się w okupowanej przez Izrael części Palestyny powstała tak znakomita pod względem literackim powieść.

Wydawnictwo Poznańskie, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 74

Sylwia Frołow – „Nasz biedny Fiedia. Kobiety i Dostojewski”

Życiorys Fiodora Dostojewskiego jest wdzięcznym tematem nie tylko dla biografów. Wydaje się być wzorcowym przykładem przenikania warstwy biograficznej do literatury. W takim ujęciu Sylwia Frołow napisała książkę niezwykłą, łączącą klasyczny model biografii z refleksją o charakterze literaturoznawczym. Autorka w udany sposób łączy obydwa te rejestry. Sylwia Frołow stwarza portret pisarza w kontekście jego relacji z kilkoma najważniejszymi kobietami, które znalazły swe odzwierciedlenia w „Zbrodni i karze”, „Biesach”, „Braciach Karamazow”, czy „Graczu”. Każda z kobiet pojawiających się w życiu pisarza zostawiła „coś z siebie” w konstrukcjach jego  najważniejszych heroin. Było ich kilka. Matka, pierwsza żona Maria Isajewa, zazdrosna kochanka Apollinaria Susłowa, przyjaciółka Awdotia Panajewa czy druga  żona Anna, by wymienić te najistotniejsze. Poza nimi istniała jeszcze cała rzesza przyjaciółek i prostytutek. Pomimo że uniwersum powieści Dostojewskiego wyznaczają męskie dylematy, męskie tragedie, męskie dyskursy, to w życiu rosyjskiego pisarza jednak kobiety były fundamentalnym żywiołem. Książkę „Nasz biedny Fiedia…” Sylwii Frołow w takim ujęciu można potraktować jako znakomitą pomoc w odczytywaniu twórczości pisarza i jej reinterpretacji. Bo jak wiemy z teorii literatury, nie ma jednego, kanonicznego odczytania tekstu. Jest ich nieskończenie wiele. Zachęcam do lektury!

Wydawnictwo Czarne, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 73

Douglas Stuart – „Shuggie Bain”

„Shuggie Bain” to na wielu płaszczyznach powieść doskonała. Dawno nie czytałem książki, która dotykałaby zarówno problematyki społecznej i rodzinnej w sposób tak porażająco bezpośredni, co czyni tę powieść ważnym głosem w literackiej dyskusji na tematy takie, jak bieda, sprzężenie alkoholu z przemocą czy wykluczenie. Tytułowy Shuggie jest chłopcem, który dorasta przy matce alkoholiczce. Zapis jego doświadczeń jawi się jako pasmo cierpienia, osamotnienia, odrzucenia przeplatanych z naiwną dziecięcą nadzieją na uleczenie matki i rozpoczęcie życia od nowa. Jak się okaże, życie nie składa się z następnych szans i kolejnych, lepszych etapów przeżywania egzystencji. W takim ujęciu losy Shuggiego urastają do rangi wstrząsającego dramatu chłopca, który musi przedwcześnie dorosnąć, by zająć się społecznie niedostosowaną rodzicielką, w momencie gdy jego rodzeństwo ją opuściło. Shuggie szybko traci złudzenia i niewinność. Jego żarliwe zaangażowanie spowalnia tylko degrengoladę matki, która ostatecznie, po prawie dekadzie alkoholowego zniewolenia, kończy się śmiercią Agnes Bain. W innym wymiarze debiutancką powieść Stuarta można czytać jako upowieściowioną diagnozę środowiska robotniczego Glasgow pustoszonego przez neoliberalne reformy gospodarcze rządu Margaret Thatcher. To też bardzo istotny lekturowy trop wpisany w ten tekst. Stuart napisał więc powieść totalną, która w sposób niesłychanie dojrzały mierzy się z wieloma poważnymi zagadnieniami natury społecznej i psychologicznej. Na osobną refleksję zasługuje język „Shuggiego Baina”, pełen socjolingwistycznych sformułowań i wyrażeń, którymi komunikują się mieszkańcy postindustrialnych peryferii Glasgow. W tym miejscu ukłon dla Krzysztofa Cieślika za brawurowy przekład.  Na jeszcze innym poziomie „Shuggie Bain” da się czytać jako narracja o samorozpoznaniu i odkrywaniu swej tożsamości, a co za tym idzie, również o niedopasowaniu do środowiska, w którym przyszło bohaterowi funkcjonować. Książka naprawdę godna uwagi.

Wydawnictwo Poznańskie, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 72

Martin Amis – „Opowieść wtajemniczonego”

Wydana we wrześniu ubiegłego roku książka tytana brytyjskiej literatury zasługuje na uwagę nie tylko ze względu na swoją bardzo eklektyczną i pojemną formę, w której autor „Strefy interesów” łączy powieść z autobiografią. Czegoś tak osobistego Martin Amis dotąd nie napisał. „Opowieść wtajemniczonego jest w dużej mierze zapisem z różnych okresów życia pisarza oraz interesującą rozprawą o życiu intelektualnym w II połowie ubiegłego wieku ze wskazaniem na naczelne kwestie, które zajmowały intelektualistów w tamtych czasach. Ale nie tylko. To także swego rodzaju literacki wyraz czci, jaką Brytyjczyk darzy Saula Belowa, Christophera Hitchensa i Philipa Larkina. Osobny wątek tej narracji dotyczy jeszcze innego problemu, a mianowicie bycia pisarzem w cieniu wielkiego ojca. Bo takim bez wątpienia był Kingsley Amis. Znakomita lektura!

Wydawnictwo REBIS, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 71

David Diop w książce nagrodzonej w mijającym roku Międzynarodowym Bookerem przypomina czasy I wojny światowej. W literaturze ostatnich lat temat Wielkiej Wojny zszedł nieco na margines. Tym bardziej cieszy, że pojawiła się książka, która odnosi się do wydarzenia, które w drugiej dekadzie XX wieku zburzyło dawny porządek i stworzyło nową mapę polityczną kontynentu.

Tę sugestywną, choć niewielkich rozmiarów powieść, można czytać nie tylko jako rozrachunek z wojną. Powinno się w niej przede wszystkim dostrzegać ostrze krytyki wymierzone w militarny aspekt francuskiego kolonializmu, opresji, która wykorzeniała młodych mężczyzn, zabierała ich rodzinom, rzucała w obcą, wrogą przestrzeń i nakazywała ginąć w imię abstrakcyjnej idei zupełnie tym ludziom nieznanej. Losy głównego bohatera, Alfy Ndiaye, są w takiej optyce przejmującą metaforą tysięcy czarnoskórych żołnierzy rekrutowanych z francuskich kolonii w Afryce i wcielanych do oddziałów frontowych walczących na Zachodzie Europy.

Powieść rozpoczyna się od śmierci przyjaciela Alfy, która zabrała go podczas krwawego natarcia z okopów na niemieckie pozycje. Od tego traumatycznego przełomu, bohater Diopa stawia sobie za cel zemstę. Nocami, po cichu niczym duch, czarnoskóry żołnierz przedziera się za linię wroga, zabijając niebieskookich przeciwników i zbierając trofea w postaci ich odciętych dłoni i karabinów. Na poziomie fabuły nie brakuje w książce francuskiego prozaika wojennej makabry, opisów życia w okopach oraz somatycznych porównań wojny pozycyjnej. W „Bratniej duszy” mnie ujmuje jednak coś zgoła innego, mianowicie psychologiczno-etyczne podłoże jego odwetu. Zemsta Alfy Ndiaye ma swoje korzenie w głęboko skrywanych wyrzutach sumienia, które z każdym dniem po śmierci przyjaciela, bliższego mu niż brat, nasilają się i nie pozwalają spać spokojnie. Gdy umierający kompan prosi go o akt łaski skracający cierpienie, Alfa odmawia. Nie potrafi go zabić. Zatem zemsta Senegalczyka musi być dzika, brutalna i atawistyczna, bo w jego mniemaniu urasta do rangi odkupienia swojej winy.

Nawiasem mówiąc, narracja Davida Diopa ma swoją genezę w rzeczywistości pozaliterackiej. Została osnuta wokół historii, jaka wydarzyła się w rodzinie pisarza. Abstrahując od postkolonialnej, pacyfistycznej wymowy tej znakomitej książki, warto zwrócić uwagę właśnie na to, że jej fabuła opiera się na autentycznych przeżyciach pradziadka pisarza, który walczył we francuskich okopach Wielkiej Wojny. Istota „Bratniej duszy” jako literackiej narracji polega więc w dużej mierze na tym, że oddaje ona pamięć o zapomnianych przedstawicielach narodów afrykańskich walczących w obcej im wojnie. Ten wątek tematyczny literatura dotąd marginalizowała. A literacki lament wyrażający metafizykę bólu na pograniczu rozpaczy i szaleństwa tym bardziej nie pozwala o sobie zapomnieć.

Wydawnictwo Cyranka, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 70

Wioletta Grzegorzewska – „Wilcza rzeka”

Wioletta Grzegorzewska jest pisarką, którą zawsze warto czytać. Jej twórczość można rekomendować jako przykład dobrej i wartościowej literatury napisanej ujmującym językiem i skupionej na tym, co naprawdę ważne. Wielką zaletą tej prozy są autotematyczne odniesienia zawarte w tekście. W literaturze wyrastającej z intymistyki, sięgającej do autofikcji, autorka umiejętnie zespala uniwersalne doświadczenie z tym, co indywidualne i subiektywne. Żywioł autobiograficzny jest jednym z głównych źródeł, do których sięga wielu współczesnych polskich prozaików. Wioletta Grzegorzewska już w „Gugułach”, a później w „Stancjach”, zagłębiając się we własnej biografii i wydobywając z niej prywatne doświadczenie, chce przedstawić ogólną prawdę ludzkiej kondycji naznaczonej tymczasowością i niepewnością. „Wilcza rzeka” jest książką, w której ten zamiar autorka doprowadziła do perfekcji. Być może ta konsekwentnie obrana pisarska strategia wyrasta z prymatu istotności osobistego doświadczenia nad wiarą w możliwości poznawcze i siłę fikcyjnej fabuły powieściowej. To, co przeżyte, doznane i przetworzone w literaturę zawsze przecież wzmacnia jej autentyczność.

Autofikcja, tak mocno wpisana w „Wilczą rzekę”, sprawia, że ostatnią narrację Wioletty Grzegorzewskiej można czytać na trzech płaszczyznach: filozoficznej, społecznej i egzystencjalnej. Podjęcie przez pisarkę tak wielu istotnych wątków tematycznych i usytuowanie ich w trudnym czasie pandemicznego kryzysu nie jest, w moim odczuciu, bezcelowe. Autorka „Stancji” bardzo udanie spaja i konkretyzuje wiele trudnych kwestii natury społecznej, począwszy od problemów związanych z byciem na emigracji, poprzez wątek ciągłego funkcjonowania w drodze, doświadczenie kobiecego osamotnienia w obcym kraju, naznaczenie przemocową relacją z mężem alkoholikiem, na trudnym do wyobrażenia macierzyństwie realizującym się w nomadycznych warunkach kończąc.

Książka Grzegorzewskiej jest pewnym literackim signum temporis. W mojej opinii refleksje obecne w „Wilczej rzece” jawią się jako próby przezwyciężenia chaosu istnienia, spotęgowanego poprzez pandemiczną rzeczywistość. Wyrażają także potrzebę uporządkowania egzystencji bądź usensownienia świata na poziomie tekstu literackiego. Szczególnie, że wszystko czego doświadcza narratorka powieści naznaczone jest tymczasowością. Jest ona w ciągłym ruchu, żyjąc „na walizkach”. Zazwyczaj literackie wypowiedzi mające charakter autorefleksyjny usiłują przełamać poczucie przypadkowości istnienia człowieka w świecie oraz szukają w nim śladów sensu; mają też na celu wzmożenie autentyczności tekstu literackiego. W tym miejscu sygnalizuję obszar filozoficzny jako przestrzeń czytania „Wilczej rzeki”. Płaszczyzna egzystencjalna tej znakomitej książki wyraża się z kolei w zderzeniu jednostki ze światem, w izolacji i osamotnieniu człowieka żyjącego w zbiorowości, z którą nic go nie łączy, nic nie identyfikuje. Na jeszcze innym poziomie odbioru tej książki, istotne są kwestie natury socjo-politycznej. Pisarka sygnalizuje jak trudny jest los kobiet trwających w przemocowych związkach ze swoimi katami, wyrzuconych poza margines systemu, poddanych wykluczeniu, zmuszonych do bezdomności i tułactwa.

Osobna kwestia dotyczy warstwy językowej „Wilczej rzeki”. Bo jakże nie zachwycać się takim fragmentem: „Nad ranem wyrwała mnie ze snu silna gorączka, która przeniosła mnie w przeszłość i spieniła nurt zdarzeń. Poruszane przez wiatr gałęzie grabu szkicowały na popielatym niebie sceny mojego życia małżeńskiego, które najchętniej wymazałabym z pamięci” (s. 27).

Istota tej wyśmienicie napisanej i pożytecznej książki polega na tym, że wszystkie zasygnalizowane przeze mnie sfery jej odbioru harmonijnie dopełniają się w tekście. I to od naszego lekturowego doświadczenia oraz wrażliwości zależy, którą z nich uznamy za wiodącą.

Wydawnictwo W.A.B., 2021.

Biblioteka poleca… cz. 69

Tatiana Țîbuleac – „Lato, gdy mama miała zielone oczy”

Trudno nie zachwycić się debiutancką powieścią Tatiany Țîbuleac. Kapitalnie problematyzuje ona bowiem bolesną relację pomiędzy synem a matką. Wszystko w tej książce, tak lapidarnej i oszczędnej, harmonijnie współgra. Żaden element jej konstrukcji nie zgrzyta, począwszy od warstwy formalnej, poprzez język, na tkance narracyjnej kończąc.

Autorka jest pisarką mołdawsko-rumuńską. W Polsce za pośrednictwem Wydawnictwa Książkowe Klimaty otrzymaliśmy jej doskonałą książkę, pełną emocji właśnie. O emocjach nie każdy pisać umie. Trzeba Tatianie Țîbuleac przyznać, że potrafi poruszać się po grząskim gruncie problematyki, jaką stanowi rozpad rodzinnych relacji i nie wpaść w pułapkę kiczu i czułostkowości. Więź pomiędzy Aleksym i jego matką naznacza całe spectrum złych emocji, od pogardy po nienawiść. Jestem pod wrażeniem tej liryczno-brutalnej powieści. Ujmuje mnie język, jakim autorka z Kiszyniowa opisuje uczucia eksplodujące we wnętrzu nastolatka. Początek książki jest porażającym zapisem wstrętu, wściekłości i wrogości, których ostrze nastolatek wymierza we wszystko, co go otacza. Szczególnie w rodzicielkę. Bo jak mówi, „najbardziej bezużytecznej ze wszystkich matek, jakie dotąd istniały” nie mógł posiadać. Później te chłopięce negatywne uczucia stopniowo łagodnieją, powoli ewoluując w kierunku akceptacji postawy matki oraz zacieśnienia ich wzajemnej więzi.

Opowiadając o przemianie uczuć pomiędzy matką i synem, ugruntowanych na wzajemnym niezrozumieniu, chłodzie, braku ciepła i rozmowy, rumuńska pisarka musiała obrać taki kod językowy, by powyżej wskazaną pułapkę ominąć. Z tej właśnie przyczyny prozę tę nasączyła lirycznością i bardzo silnie zmetaforyzowała. Nie sposób bowiem inaczej opowiadać o doświadczeniu tak traumatycznym, jakim jest oswajanie się z myślą o śmierci bliskiej osoby. Aleksy ma świadomość, że jego matka umrze w sierpniu. Tego tytułowego lata. Nie kolejnego czy jeszcze następnego. Doświadczenie oswajania rychłej śmierci ich do siebie zbliża. Zaczynają rozmawiać na tematy dotychczas zakryte zasłoną milczenia.

Warto zatem docenić ten szczery, miejscami brutalny, miejscami liryczny, lecz przede wszystkim autentyczny język. Nieobszerna, a tak gęsta, pisarski kunszt w krystalicznie czystym wydaniu!

Wydawnictwo Książkowe Klimaty, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 68

Dawid Grosman – „Gdyby Nina wiedziała”

Ostatnia powieść Dawida Grosmana w udany sposób obrazuje dwa trudne ludzkie doświadczenia. Z jednej strony przedstawia niewysłowiony tragizm zderzenia jednostki z systemem totalitarnym, z drugiej natomiast, sygnalizuje jak miażdżący bywa proces odbijania się historii na egzystencji jednostki w nią uwikłanej, jak w przypadku powieściowej Niny, poniekąd nie z własnego wyboru. W sferze prywatnej z kolei, obrazuje postępującą korozję więzi rodzinnych, co świadczy o nieprzypadkowym doborze cytatu w tytule mojego krótkiego omówienia tej arcymistrzowskiej powieści Grosmana. Jeszcze na innym poziomie odbioru tej książki, jest ona portretem kobiet emocjonalnie okaleczonych, żyjących w uczuciowej izolacji i żywiących pretensje o odrzucenie. Do siebie nawzajem, rzecz jasna. „Pomyślałam, że będzie to klasyczny film katastroficzny, tylko u nas katastrofa rozgrywa się w zwolnionym tempie, katastrofa zwyczajnego życia, z którą nauczyliśmy się jakoś żyć i która obłaskawiliśmy” – wypowiada z goryczą jedna z bohaterek. Mnie zazwyczaj porusza literatura łącząca rejestry powieści historycznej, obyczajowej i psychologicznej w celu pogłębienia analizy ludzkiej psychiki podporządkowanej opresyjnemu systemowi politycznemu, jakim w narracji Grosmana jest dyktatura Josipa Broz Tity. Ta znakomita proza została ponadto napisana piórem giganta literatury izraelskiej, dlatego nie pozostało mi nic innego, jak zachwyt i rekomendacja skierowana do tych czytelników, którzy jeszcze „Niny…” nie poznali.

Fabuła powieści izraelskiego pisarza została ponoć osnuta wokół historii pewnej anonimowej kobiety, która zadzwoniwszy do Grosmana, opowiedziała mu swoją traumatyczną historię. Wielka literatura zawsze wyrasta w akcie twórczym, zatem prywatne doświadczanie w procesie pisania autor musi poddać procesowi fikcjonalizacji. Nawet jeśli to prawda a nie anegdota, że opowieść, wokół której izraelski autor zbudował fabułę „Niny…”, i losy trzech pokoleń powieściowych bohaterek (Very, Niny i Gili) faktycznie posiadają zakorzenienie w rzeczywistości referencjalnej, Grosman uczynił z zasłyszanej historii kobiety więzionej w obozie jenieckim dla politycznych przeciwników Tity, na chorwackiej wyspie Goli Otok kawał przejmującej, ambitnej literatury.

Narratorką najnowszej powieści Dawida Grosmana jest Gili, wnuczka Very i córka tytułowej Niny. To właśnie ona próbuje poskładać w całość spękaną, fragmentaryczną, pełną niejasności rodzinną historię, nadać jej sens i wpisać w pewien historyczny porządek. Gdy spojrzymy na tę narrację z takiej właśnie perspektywy, urasta ona do rangi wielkiej uniwersalnej opowieści nie tyle o scalającej i oczyszczającej sile pamięci, co raczej o procesie jej przywracania. Grosman poprzez kreację swoich postaci stara się nam powiedzieć, że wielka historia zawsze kształtuje tę małą – prywatną i intymną. I nigdy nie dzieje się to bezkonfliktowo dla jednostki. Autor „Księgi gramatyki intymnej” jest twórcą niezwykle sprawnym warsztatowo, jednak miejscami da się w „Ninie…” wyczuć drobne niedociągnięcia. Przede wszystkim można wskazać na nadmiernie patetyczny styl jego narracji. Jednak mnie to nie przeszkadza. Grosman opowiada historię tak tragicznie uniwersalną, że w odniesieniu do niej takie decorum można mu wybaczyć.

Jest w tej powieści kilka czynników wyróżniających ambitną literaturę, którą po prostu dobrze się czyta. Są tajemnice z przeszłości, wyraziście skonstruowane postaci, pojawia się trudna miłość, historia jako determinanta ludzkiej egzystencji i przede wszystkim ujmujący żywioł narracyjny. W mojej opinii jest to jedna z najlepszych powieści zagranicznych spośród tych, które ukazały się w Polsce w mijającym roku. Rzecz znakomita!

Wydawnictwo Znak Literanova, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 67

Łukasz Barys – „Kości, które nosisz w kieszeni”

Prozatorski debiut Łukasza Barysa jest znakomitym przykładem tego, że młoda proza może mieścić w sobie zarazem ogromny ładunek poetyckości, jak i brutalnej, miejscami, dosadności. Ta niezbyt obszerna powieść jest świetnie napisana. Autor świadomie używa języka i robi to w naprawdę przemyślany sposób. Powieść wyróżniają zarówno bogactwo metaforyki, jak i passusy bardzo mocno naturalistyczne. Jest straszna i komiczna jednocześnie. Pisarz wyrasta z tradycji języka poezji, stąd też taki a nie inny jest styl tej książki. „Kości, które nosisz w kieszeni” podejmują problematykę pękania rodzinnych więzi, wykluczenia, biedy, wyobcowania i wchodzenia w dorosłość. Można w tym miejscu  dopowiedzieć, że książek analogicznych tematycznie było w ciągu ostatnich dwudziestu lat sporo. Owszem, jednak forma powieści Barysa jest jej znakomitym wyróżnikiem. Uwagę zwraca zarówno tytuł, jak i powtarzający się w tekscie motyw kości. Gdyby zdefiniować prozatorski debiut Barysa jednym zdaniem wyjętym z książki, sądzę, że najlepiej określa ją to, że „życie idzie przed śmiercią w orszaku potrzeb”. Genialny debiut? Może. Bez cienia wątpliwości jest to debiut na pewno głośny. Kawał  smakowitej prozy!

Wydawnictwo Cyranka, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 66

Quentin Tarantino – „Pewnego razu w Hollywood”

Debiutancka powieść tego znakomitego reżysera filmowego nie jest bynajmniej kalką scenariusza jego ostatniego filmu ubraną w kostium arcyciekawej fabuły. Podobnie jak w przypadku swoich obrazów filmowych, reżyser „Pulp fiction” analogicznie konstruuje powieść, rozpisując poszczególne zdarzenia fabularne na długie sceny zamykające się w poszczególnych rozdziałach. Brak tutaj scenariuszowej lapidarności formy. Tarantino zaserwował natomiast swoim fanom pełnokrwistą powieść, w której historia Ricka Daltona i Cliffa Bootha na tle szalonej końcówki lat sześćdziesiątych XX wieku dopełnia ten znakomity film pod tym samym tytułem. Tarantino jest magiem współczesnego kina, jego wielkim postmodernistycznym wizjonerem. Okazuje się, że potrafi też całkiem sprawnie tworzyć literaturę. Mnie poetyka jego kina od zawsze zachwycała, dlatego i książkę „kupuję”, chociaż zazwyczaj powieści na bazie scenariuszów bywają kiepskie i nieudane. W tym przypadku jest inaczej, może właśnie dlatego, że powieść wyszła spod pióra tak zdolnego artysty. Zarówno książka, jak i film są hołdem dla Hollywood, którego już nie ma, literacko-filmową reminiscencją epoki, która już odeszła, przypomnieniem czasów, kiedy Roman Polański i jego tragicznie zmarła żona Sharon Tate wytyczali trendy zarówno w kinie artystycznym, jak i w popkulturze. Tarantino nie byłby sobą, gdyby nie dokonał brutalnej rewizji zdarzeń z wilii Polańskiego mających miejsce w nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku. W jego narracji Sharon Tate i jej goście przeżyli, natomiast członkowie rodziny Charly’ego Mansona… No cóż, jak to w filmach Tarantino. Nietrudno się domyślić. Polecam!

Wydawnictwo Marginesy, 2021.

Sony Pictures, 2019.

Biblioteka poleca… cz. 65

Kjell Westö – „Niebo w kolorze siarki”

Pisarzy wywodzących się z kręgu literatury północnoeuropejskiej cechuje – w moim odczuciu – większa wrażliwość na skomplikowane sfery ludzkiej natury. Wiele takiego subtelnego wyczucia możemy zauważyć w ostatniej książce Kjella Westö, fińskiego prozaika tworzącego w języku szwedzkim. Czytelnicy znad Wisły, za sprawą Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwa Poznańskiego, od września mogą zagłębiać się w lekturze drugiej dostępnej po polsku książki tego znakomitego twórcy. „Niebo w kolorze siarki” jest powieścią o niespiesznie prowadzonej narracji, książką przeznaczoną do powolnej, refleksyjnej lektury, bowiem jej fabuła rozciąga się na trzy generacje bohaterów oraz ich rodzin, począwszy od końca lat sześćdziesiątych XX wieku, po drugą dekadę nowego wieku. I proszę mi wierzyć, że Westö potrafi snuć opowieść wciągająco, nie zaburzając jednocześnie jej wielowymiarowej struktury.

„Niebo w kolorze siarki” umiejętnie spaja rejestry powieści inicjacyjnej, psychologicznej, sagi rodzinnej, a także prozy społecznie zaangażowanej w zwartą, spójną i świetnie napisaną historię. Autor potrafi sprawnie przeplatać wątki, kapitalnie konstruuje też biografie swoich bohaterów jako postaci psychologicznie wiarygodnych, nieprzerysowanych, zakorzenionych w konkretnej przestrzeni i środowisku społecznym. To zakorzenienie w środowisku i klasie wydaje się być dla rozumienia książki fińskiego pisarza kluczowe. Zabieg formalny, który zastosował pozwala bliżej przyjrzeć się postaciom znajdującym się na różnych etapach życia, w przełomowych dla nich momentach; w chwilach pomyślnych, a także tragicznych. Tych drugich jest o wiele więcej.

Mnóstwo jest kwestii wybrzmiewających w książce Kjella Westö. Czyni to z niej powieść rozbudowaną, wielowymiarową, podatną na wielość odczytań. Na poziomie interpretacji „Nieba w kolorze siarki” możemy mówić o dwóch ważnych płaszczyznach odczytań tej książki, a także kilku pomniejszych, aczkolwiek nie pozbawionych znaczenia. Bez wahania wskazałbym te wiodące: społeczną i psychologiczną, bowiem w tych kontekstach w sposób czytelny widzimy, co dzieje się „w głowach” bohaterów oraz jakie mechanizmy natury społecznej decydują o ich fabularnej ontologii. Postaci, którymi  Kjell Westö zapełnił świat przedstawiony powieści przynależą do różnych klas społecznych, co w fundamentalnym stopniu determinuje ich losy i status w obrębie zbiorowości. Jest to także książka, która bardzo mocno zestawia z sobą pewne pojęcia, uczucia i modele funkcjonowania w życiu, wiążąc je w swoiste dychotomie. Miłość u Westö jest uczuciem totalnie destrukcyjnym, natomiast ludzka samotność miewa bardzo mroczne inklinacje.

Jest też „Niebo w kolorze siarki” zapisem dziecięcej traumy (z powodu nieuzasadnionej przemocy oraz atawistycznej agresji) rezonującej w dojrzałym już życiu, porażającą opowieścią o społecznym wykluczeniu, zamknięciu w ramach przynależności do wyznaczonej społecznej klasy, jak również narracją o obsesyjnym uczuciu, od którego przez dekady człowiek nie jest w stanie się wyzwolić. Fin wiele ma do powiedzenia o ludzkiej naturze, o relacjach pomiędzy – zdawać by się mogło – bliskimi ludźmi, do których czasem wypada mieć dystans. Mnie w literaturze zawsze urzekają wątki inicjacyjne, opisy wchodzenia bohaterów w dorosłe życie, śledzę je z detektywistycznym zacięciem, osobliwie ciekawe dla mnie bywają wszelkie traumy i transgresje wpisane w ten proces, jednakże pod warunkiem, że pisarz posiada na tyle sprawności warsztatowej, by je wiarygodnie opisać. W „Niebie w kolorze siarki” ta warstwa fabuły wybrzmiewa bardzo mocno, mało tego – po freudowsku – ma swoje tragiczne następstwa. Westö zatem potrafi je opisać. Oj potrafi!

Wydawnictwo Poznańskie, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 64

Zyta Rudzka – „Ślicznotka doktora Josefa”

Niezmiernie cieszy fakt, że Wydawnictwo W.A.B. zadecydowało o wznowieniu tej ważnej książki Zyty Rudzkiej, która swoją premierę miała już dość dawno temu, bo w 2006 roku. Należy jednak nadmienić, że jest to edycja z mikroskopowymi zmianami, jakie autorka naniosła na pierwotnie wydany tekst.

Jest to książka istotna co najmniej z dwóch powodów, które bez wątpienia świadczą o uniwersalności wątków budujących jej fabułę. Rudzka bezkompromisowo i szczerze pisze o starości wypchniętej
z głównego nurtu refleksji o świecie, starości nieobecnej w realiach uwznioślających witalność, konsumpcję i piękno wyretuszowanych w Photoshopie ciał, eksponowanych na plakatach i bilbordach reklamowych wiodących marek ze świata „haj lajfu”. Współczesność wyrugowała starość i śmierć, spychając je do domów opieki dla seniorów. Tam dzieją się ostatnie historie, nim człowiek odejdzie. Rudzka przypomina o tym etapie ludzkiej egzystencji, opisując wydarzenia rozgrywające się w jednej z takich placówek. Nieprzypadkowo posługuje się analogią do Auschwitz. Jedną z bohaterek pisarka uczyniła byłą więźniarkę tego obozu zagłady; tytułową ślicznotkę doktora Josefa, postać emblematyczną która pełni funkcję łączniczki pomiędzy teraźniejszością a minionym. To poruszająca i ważna powieść, która oprócz refleksji nad starością i umieraniem porusza problem stwarzania prywatnej mitologii, ocalającej i pozwalającej okiełznać świadomość rychłego odchodzenia.

Wydawnictwo W.A.B., 2021.

Biblioteka poleca… cz. 63

Hervé Le Tellier – „Anomalia”

Uhonorowana w ubiegłym roku Nagrodą Gonkourtów książka nieznanego szerzej w Polsce francuskiego prozaika posiada niezwykły potencjał intelektualny. Jeśli literatura zdolna jest jeszcze rozniecić dyskusję na temat kondycji współczesnego świata (a wierzę, że tak), zdiagnozować jego stan i przybliżyć się do odpowiedzi na pytanie, do którego momentu, jako ludzie, w procesie społeczno-kulturowo-politycznym doszliśmy, to „Anomalia” do takowej literatury przynależy. Le Tellier jest pesymistą, zdaje się mówić, że powoli osiągamy kres. Szalenie ambitne jest autorskie zamierzenie, które legło u genezy tej książki. Niewielu bowiem pisarzom udało się stworzyć powieści totalne, dotykające jednocześnie wielu sfer ludzkiego doświadczenia, bo – jak wiadomo – jest to przedsięwzięcie karkołomne i z góry skazane na klęskę. Po lekturze „Anomalii” muszę z pokorą stwierdzić, że powieść ta wpisuje się w krąg najambitniejszych dzieł literackich ostatnich lat, nie tylko w ramach prozy francuskiej, lecz szerzej, w obszarze prozy zachodnioeuropejskiej właśnie. Lekkość tej książki to tylko pozór. Złudnie łatwo poddająca się lekturze, potrafi mocno uderzyć rykoszetem i pozbawić czytelnika dobrego samopoczucia, wyrzucając go poza przestrzeń opartej na schemacie, wygodnej i akceptowalnej percepcji rzeczywistości. Jej niewątpliwą zaletą jest to, że mogą po nią sięgać zarówno odbiorcy bardziej, jak i mniej literacko wyrobieni. Niczym „Imię Róży” Umberta Eco da się „Anomalię” czytać na kilku poziomach sensów wpisanych w tekst. Chwała Le Tellierowi za taką powieść środka!

U podstaw pracy nad „Anomalią” legła idea podwójności i teoria symulacji. Francuz w drugiej części swej narracji żongluje bardzo płodnymi matematycznymi i astrofizycznymi teoriami, które mają na celu wyjaśnić jeden zaskakujący (niewyjaśnialny zdawałoby się) fabularny wątek: jak to się stało, że ten sam samolot linii Air France wylądował w Nowym Jorku dwa razy. Pierwszy raz w marcu 2021 roku, a po raz drugi dokładnie 106 dni później, w czerwcu. Z tymi samymi pasażerami na pokładzie, mającymi jednakowe genomy, usadowionymi w identycznym rozmieszczeniu. Fabuła tej jakże inteligentnie napisanej powieści z pogranicza gatunku sci-fi opowiada o tym, że na świecie żyje ponad trzysta osób mających swą kopię lub – ściślej mówiąc – ludzi identycznych pod każdym względem: biologicznym, bytów posiadających tę samą konstrukcję psychiczną, wspomnienia, doświadczenia i przeżycia. Koncepcja ta stała się osią konstrukcji fabularnej, pretekstem do rozważań natury filozoficznej i naukowej nad statusem ontologicznym naszej cywilizacji. Nie będę tutaj zdradzał więcej wątków niż jest to konieczne dla utrzymania logiki tego krótkiego omówienia oraz by nie zabijać czytelniczej przyjemności obcowania z tą książką. Jednak trzeba w tym miejscu wyraźnie dopowiedzieć, że rodak Houellebecqa wykłada przerażającą i interesującą teorię, jakoby świat, w którym żyjemy był wielkim programem komputerowym, w którym każdy byt to oddzielny program.

Jednych czytelników w „Anomalii” może zainteresować cały wachlarz naukowych i qusi-naukowych wykładni, innych matematyczna wręcz konstrukcja fabuły, szalenie atrakcyjnej i wciągającej czytelnika w swe meandry. A jeszcze innych sama historia, w pierwszej części pokawałkowana, fragmentaryczna, pozornie niespójna, w kolejnych logiczna niczym wzór na obliczenie pola koła. W istocie jest to jednak książka, która poza skomplikowanymi pytaniami o naturę człowieczeństwa, o genezę naszego gatunku, czy wydolność obszarów nauki i religii w procesie objaśniania świata, stawia bardzo ogólne pytanie o sens. I tak chyba należy ją czytać. Nie oszukujmy się, z jednej strony jest to światowy bestseller, w samej Francji sprzedany w milionie egzemplarzy, z drugiej natomiast, autor usiłuje poważnie, choć miejscami w zabawny sposób, opowiadać o kwestiach dla nas wszystkich fundamentalnych, stawiać pytania, które literatura w dobie ponowoczesności dawno już (poza kilkoma wyjątkami) przestała zadawać.

Wydawnictwo Filtry, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 62

Zbigniew Rokita – „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku”

Książkę Zbigniewa Rokity można uznać za ważną z kilku powodów. Autor (rocznik 1989) przybliża czytelnikom trudną historię Górnego Śląska, a jest ona pogmatwana co najmniej w trzech kluczowych wymiarach: historycznym, politycznym i tożsamościowym. Aspekt tożsamościowy jest współcześnie bez wątpienia najistotniejszy. Jak wiadomo, stał się pochodną dwóch pierwszych wyżej wymienionych.

Opowiadając o skomplikowanych historyczno-kulturowych kolejach losów Śląska Rokita w perspektywę przeszłości regionu wpisuje wątek prywatny, tworząc narrację non-fiction przybierającą miejscami kształt sagi rodzinnej osadzonej w czasie powstań śląskich, okupacji i w powojennej historii. Pisze o trzech pokoleniach swoich przodków wywodzących się z rodzin Kieslichów i Krauthakelów, zamykając opowieść w tej bardzo pojemnej formie.

Czytając „Kajś” odnosi się wrażenie, że próba zbliżenia się autora do śląskiej tożsamości w tekście wynika z usilnych prób oswajania śląskości w sobie. Budowanie indywidualnej tożsamości to skomplikowany i niejednokrotnie bolesny proces, przebiegający od negacji ku afirmacji. Przepraszając się ze śląską tożsamością (a być może przyjmując ją od podstaw w efekcie budowania swej autoidentyfikacji) Rokita przybliża nam historię, która dla Górnego Śląska nie była łaskawa. Konstruując swą opowieść, autor zagłębia się w śląskość i definiuje ją także w odniesieniu do współczesności. Bo co oznacza ona dzisiaj? Na Górnym Śląsku” żyje prawie milion ludzi, którzy w spisach powszechnych określają się w kategoriach „nieistniejącej” narodowości: „I szukam odpowiedzi, czym jest ta śląskość. Może czyśćcem? Poczuciem odrębności od polskości i niemieckości, zawieszeniem między nimi. I ja teraz obserwuję, jak ta śląskość się tworzy. Pojawiają się pisarze, trwają się dyskusje, spory, z roku na rok to się rozwija” (s. 193). No więc właśnie, Drodzy Czytelnicy… Zachęcam do lektury!

Wydawnictwo Czarne, 2020.

Biblioteka poleca… cz. 61

Mario Vargas LLosa – „Jak ryba w wodzie. Wspomnienia”

Llosa relacjonując swe życie nie opowiada historii linearnie, przeplata wydarzenia, zaburzając czas narracji. Pisząc o dzieciństwie, w następnym rozdziale przenosi się do współczesności, by podzielić się wiadomościami o polityce, swojej kampanii wyborczej, sytuacji gospodarczej. Kiedy to zrelacjonuje, znów cofa się do szalonej młodości, aby przedstawić czytelnikowi niewątpliwe ciekawostki na swój temat. Trudna to strategia pisania i dla autobiografii dość nietypowa. Niektórym czytelnikom może ona nie przypaść do gustu, powodując odbiorczy chaos. Należy tę książkę czytać niezwykle uważnie, by nie pogubić się w wątkach, które Vargas mnoży i często urywa, by w następnych rozdziałach podjąć je nowo.

Bardzo ważna część książki Noblisty powstała pod wpływem bieżących wydarzeń. Llosa opowiada, co skłoniło go, by wystartować w wyborach prezydenckich. Z jednej strony zadecydowały o tym pobudki moralne, chęć przywrócenia ładu w niestabilnym politycznie i gospodarczo Peru, nękanym przez nędzę mieszkańców i terroryzm organizacji Świetlisty Szlak, z drugiej natomiast, chciał najzwyczajniej po artystowsku przeżyć coś na kształt historii, które w swoich książkach opisywał. Na tę drugą przyczynę politycznej aktywności pisarza wskazała jego żona Patrycja.

Dla odbiorców zaznajomionych z twórczością peruwiańskiego prozaika, książka jest na pewno ciekawym dopowiedzeniem do tego, czego nie wyczytali z jego fabuł. Jest książką dość obszerną, bowiem liczy ponad sześćset stron. Jest to także jej pierwsze polskie wydanie. Napisał ją w roku 1993. Czuć w niej jeszcze gorycz porażki pisarza po przegranych, przypomnijmy, w 1990 roku wyborach. Pisząc o nich, popada w negatywne emocje, cały czas nie mogąc się pogodzić, że poniósł klęskę jako mąż stanu. Może to i lepiej, że skończył karierę polityka, bo w zamian za to stał się jednym z najwybitniejszych pisarzy na świecie, uhonorowanym Literacką Nagrodą Nobla.

Wydawnictwo Znak, 2010.

Biblioteka poleca… cz. 60

Marie Aubert – „Dorośli”

„Dorośli” Marie Aubert są przykładem tego, że wcale nie objętość i rozbuchana fabularność stanowią o walorach dzieła literackiego. Ta bardzo skromna objętościowo powieść norweskiej pisarki jest przemyślanym połączeniem co najmniej dwóch rejestrów prozy, które zestawione przynoszą efekt demistyfikatorski. Co zatem demistyfikuje ta bardzo oszczędna w formie narracja? Norweżka chcąc zbudować tak wyrazisty i czytelny przekaz, łączy z sobą elementy powieści psychologicznej i społeczno-obyczajowej. Odsłania (z pewnością nie nową i wielokrotnie już obrazowaną w literaturze) prawdę, że rodzina jest miejscem bardzo mocnych starć prowadzących do pękania ludzkiego wnętrza i wielopoziomowych kryzysów tożsamości. Relacja bohaterek, w przypadku powieści Aubert sióstr, odsłania ten kryzys jako zjawisko skomplikowane i spychane w mroki groźnego tabu. Jest to relacja tabuizowana, bo o tym zwykle się nie mówi głośno. Pisarka, prowadząc narrację pokazuje, że interakcja sióstr pod maską serdeczności, w gruncie rzeczy jest przepełniona skrywaną niechęcią i zazdrością, a po pewnym przykrym zajściu, także poczuciem winy, z którego rodzi się nienawiść. Każdy z bohaterów „Dorosłych” dźwiga swój bagaż traum. Uroczystość rodzinna  jako jeden z kluczowych wątków fabularnych tej opowieści stała się pretekstem do refleksji nad istotą macierzyństwa, kobiecości, męskich lęków oraz definicji rodziny jako pewnej trwałej zbiorowości. Aubert zadaje też pytanie, jak żyć z konsekwencjami ważnych wyborów świadomie dokonywanych przez jednostkę, zarówno w sferze psychicznej, jak i społecznej. I tutaj właśnie dochodzimy do demistyfikatorskiego tonu tej znakomitej prozatorskiej minipowieści.  Rodzina nie jest trwałym fundamentem, narodziny dziecka mogą być obarczone wyniszczającym (męskim) strachem przed rozpadem relacji w związku, natomiast świadomy wybór życia bez miłości bywa krzykiem rozpaczy. O wieloaspektowym funkcjonowaniu w rodzinie, w związku i w społeczeństwie, ale chyba przede wszystkim o motywacjach, jakie kierują człowiekiem, tak przewrotnie opowiada Marie Aubert w tej gorzkiej narracji.

Wydawnictwo Pauza, 2020.

Biblioteka poleca… cz. 59

Brian Porter-Szűcs – „Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii”

Będzie krótko, choć zaznaczam na wstępie, że o tej znakomitej publikacji można napisać obszerny esej. Brian Porter-Szűcs jest uznanym amerykańskim naukowcem specjalizującym się – szerzej rzecz ujmując – w historii naszej części Europy. Ta dość obszerna, bo ponad sześćsetstronicowa księga jest godna uwagi z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, przynosi ona bardzo świeże (a więc także oczyszczające) spojrzenie na nasze porozbiorowe dzieje z perspektywy badacza „z zewnątrz”, po wtóre natomiast jest to optyka nieobarczona balastem tego, co w polskiej historiografii (ale i w humanistyce w ogóle) dominuje. A naznacza ją  niemożność przekroczenia interpretacji postromantycznych i mesjanistyczno-martyrologicznych. Temu tematowi, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, wiele uwagi poświęciła prof. Maria Janion, więc nie będę tutaj powtarzał jej tez o zmierzchu paradygmatu romantycznego w polskiej kulturze po transformacji w roku 1989. Dość powiedzieć, że amerykański historyk (mający co prawda polskie korzenie) przygląda się dziejom naszego kraju od momentu utraty suwerenności w okresie zaborów po ostatnie rządy partii prawicowo-katolickiej wyłonionej podczas przedostatnich wyborów parlamentarnych w roku 2015. Ramy czasowe, które spajają jego opowieść są więc dość szerokie. Brian Porter-Szűcs lekkim i bardzo obrazowym stylem przekonuje czytelników, że historia naszego kraju ani nie jest specjalnie wyjątkowa w kontekście procesów, które zachodziły w tym samym czasie w świecie, ani też sama Polska nie jest krajem wyjątkowym. Jest – jak zaznaczył w tytule – całkiem zwyczajnym krajem. I w żadnym stopniu nie chodzi autorowi o torturowanie wrażliwych patriotycznie Polaków przypominaniem, że są nieistotni w skali świata, ale raczej o uzmysłowienie im, że wszystkie globalne trendy znalazły swoje odbicie także w historii Polski. Dodam jeszcze, że ma on dla Polaków oraz ich narodowych obsesji wiele wyrozumiałości.

Brian Porter-Szűcs na zasadzie paraleli pokazuje, że dzieje Polski ściśle łączą się z historią powszechną. Bez tej analogii nie sposób bowiem poznać i zrozumieć, a w końcu – chyba co zdaje się być najważniejsze – wykorzystać wiedzy historycznej w przyszłości. Amerykanin przekonuje o swoich racjach, pomimo tego że w postmodernistycznej refleksji na temat współczesności, użyteczność wiedzy historycznej nie ma żadnego zastosowania. Chodzi tutaj głównie o próby rozumienia – mam nadzieję, że ta metafora nie brzmi nazbyt patetycznie – procesów napędzających machinę dziejową. Czytając tę znakomitą książkę Portera-Szűcsa łatwiej pojąć pewne stale obecne i mocno zakorzenione w naszych dziejach punkty krytyczne.  Na przykład to, skąd w Polsce tak silna pozycja kościoła katolickiego, w jakim myśleniu swoje korzenie ma ludowy antysemityzm, skąd wynika tęsknota do wielkich zrywów ideowych i krwawych powstań, dlaczego w naszym namyśle tak mało troski o jednostkę, a tak dużo podniosłego mówienia o narodzie. Zachęcam zatem do sięgnięcia po tę książkę, bo w obszarze publikacji historycznych w tym roku chyba trudno o bardziej zajmującą lekturę.

Wydawnictwo Filtry, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 58

Wiesław Myśliwski – „Ostatnie rozdanie”

Wiesław Myśliwski jest pisarzem, który w każdej fabule stara się oddać całość ludzkiego  doświadczenia, przedstawia zmaganie się bohatera z losem, mierzenie się z dramatem nieistnienia. Twórczość Myśliwskiego nijak też nie wpisuje się w paradygmat prozy współczesnej. Kłopot z tym Myśliwskim, bo nie sposób go zamknąć w żadnej konwencji prozy. Pisze on swoim rytmem, swoim stylem, na tematy rzadko podejmowane przez młodszych od niego pisarzy. Bliżej jego twórczości raczej do klasycznych, realistycznych powieści wieku XIX, do dzieł twórców takich, jak Balzak, Flaubert czy Stendhal. Bohaterowie Myśliwskiego tracąc złudzenia co do kondycji świata, ponosząc klęskę, często dochodzą do samowiedzy i samorozpoznania. Młodość to zmarnowany czas. Zmarnowany na złudzenia. Jakby życie ofiarowując nam młodość, zadrwiło z nas, aby tym dotkliwiej nas potem doświadczyć.. Takim bohaterem jest Szymon Pietruszka z wydanej w 1984 roku powieści Kamień na kamieniu, analogicznie także historia opowiedziana przypadkowemu mężczyźnie przez bohatera Traktatu o łuskaniu fasoli. Dla Myśliwskiego narracja jest konstytutywna, bowiem zanurzenie w opowieści pozwala snuć prawdy o życiu, prawidłowościach wpisanych w rzeczywistość, wreszcie refleksje o istocie człowieczeństwa.

Ostatnie rozdanie wypełnia dojmujący smutek. Mnogość przywoływanych przez narratora opowieści to zapis klęsk, niepowodzeń, upadków. Miłość zwykle bywa siłą ocalającą, w przypadku głównego bohatera niestety nie jest. Miał on wiele kobiet w życiu, jednak jedyna jego prawdziwa miłość do Marii, (a może tylko kobiety do niego) relacjonowana w listach, pozostała niespełniona, przyniosła ból obojgu, ale i w egzystencji obojga zostawiła trwały ślad. Myśliwski burzy wszelkie złudzenia. Chce powiedzieć optymistom, że jeżeli podzielają przekonanie o radości płynącej z egzystencji, są albo naiwni, co dla młodości naturalne, albo bezbrzeżnie głupi.

Żyłem jak żyłem. Bez poczucia podporządkowania się jakiejkolwiek całości. Kawałkami, fragmentami, strzępkami, częstokroć chwilami, można by rzec na wyrywki, od przypadku do przypadku, jakbym odpływał, przypływał do siebie, odpływał, przypływał. Czasami miałem wrażenie, że ktoś z tego mojego życia powyrywał większość stron, czy dlatego, że były to puste strony, czy dlatego, że należały nie do mojego, lecz raczej do czyjegoś życia – mówi bohater. To ważna konstatacja. Rzeczywistość niemożliwa jest do oddania, jako całość, nie można jej w ten sposób ująć. Życie składa się z odprysków, fragmentów, kawałków, do których człowiek ma dostęp. Jest to fundamentalne rozpoznanie dla ponowoczesności. Metafora życia ludzkiego jako notesu w Ostatnim rozdaniu idealnie odzwierciedla fragmentaryczność oraz incydentalność istnienia.

Zaniechanie stało się główną ścieżką życia bohatera Ostatniego rozdania. Czego  się podjął, po jakimś czasie to porzucał. Ów proces porzucania rozpoczął od zrezygnowania z drogi artysty-malarza, poirytowany krytyczną opinią profesora, (niesłusznie, bo niefortunny, zlecony studentom przez ich nauczyciela akt, prezentował wysoki poziom artystyczny) następnie pozwolił odejść jedynej miłości swego życia Marii, zaniedbał dom rodzinny, aż popadł w ruinę, często zmieniał zajęcia, zmieniał mieszkania, zmieniał kobiety… Myśliwski, jak żaden inny pisarz współczesny, lubuje się w konstruowaniu metafor życia. Budowanie rodzinnego grobowca w Kamieniu na kamieniu, łuskanie fasoli (Traktat o łuskaniu fasoli) czy prucie materiału w najnowszej powieści pełnią konkretne literackie funkcje odnoszące się do sytuacji pozaliterackich. Kiedy bohater przedostatniego utworu autora Nagiego sadu porzucił studia, trafił do zakładu krawieckiego, aby w nim zdobyć zawód. Jako krawiec też nigdy nie pracował. W zakładzie zajmował się właśnie pruciem ubrań, co symbolizuje permanentną  utratę, wpisaną w życie bohatera. Szczęśliwy był tylko przy Marii, w czasie ich młodości, po rezygnacji ze studiów – jedynej drogi dającej mu radość. Po rozstaniu z ukochaną nastąpił rozpad jego życia.

Postać Marii, wyłaniająca się powoli z listów jest łącznikiem pomiędzy przeszłością i teraźniejszością. Doświadczony przez życie mężczyzna z książki Myśliwskiego ma świadomość, że właśnie ona jest największą utratą w jego życiu. Listy, na ile to możliwe, spajają jego życie w całość. W relację pomiędzy nim a Marią wpisany jest tragiczny smutek. Informowała go ona w korespondencji o swoim życiu, radościach, smutkach, swoim mężu, w końcu o chorobie, jednak bohater nigdy na listy dawnej miłości nie odpisywał. Otrzymywał je przez całe życie. Miłość u Myśliwskiego jest trudna, ożywa ona na nowo we wspomnieniach.

Pesymizm, jaki płynie z przedostatniej powieści Wiesława Myśliwskiego dotyczy prawdy mówiącej, że życia nie da się scalić, że nie można odzyskać siebie. Jedyne, co w takim wypadku człowiek może począć, to pogodzić się ze świadomością klęski. Symboliczna jest gra w karty na cmentarzu ze zmarłym szewcem i przyjacielem bohatera Ostatniego rozdania. Książka nie posiada wyraźnego zakończenia, fabuła została przez pisarza świadomie niedomknięta, niedokończona. To, że bohater nie jest w stanie ogarnąć swego życia, przekłada się na brak formalnego zamknięcia jego historii w spójnej formule powieściowej.

Wydawnictwo Znak, 2013, 2019

Biblioteka poleca… cz. 57

Therese Bohman – „Utonęla”

Przykład debiutanckiej książki szwedzkiej pisarki przekonuje, że to, co współcześnie dzieje się w literaturze skandynawskiej jest jednym z najciekawszych zjawisk w prozie europejskiej. Twórczość Bohman, sytuująca się obok innych cenionych pisarzy z tamtego kręgu kulturowego takich, jak choćby Nina Lykke, Simon Stranger, Helga Flatland, Audur Ava Ólafsdóttir, czy Carl Frode Tiller pokazuje, jak wiele literatura piękna z Europy Północnej może nam powiedzieć o świecie; ile w niej mrocznego doświadczenia kryjącego się w ludzkim wnętrzu. „Utonęła” posiada szczątkową fabułę, niezbędną do tego, by czytelnik zyskał wgląd w życie emocjonalne bohaterów. To, co dzieje się w psychice Mariny, Stelli i Gabriela zdaje się szwedzką powieściopisarkę najbardziej interesować. Autorka „O zmierzchu” do perfekcji opanowała umiejętność opowiadania o cierpieniu schowanym gdzieś głęboko w estetycznej przestrzeni, zatem tam, gdzie na pierwszy rzut oka nie powinno go być. Przekonująco pisarka kreśli postaci pęknięte, złamane, samotne i zdradzone, pokazując jednocześnie jak płynne i umowne bywają społeczne konwencje. Daleko też tej prozie do psychologicznych uproszczeń. Napisana pięknym, ujmującym językiem, stwarza przenikliwą diagnozę bycia w relacji z drugim człowiekiem. A że relacje rodzinne bywają najtrudniejsze, właśnie w nich tkwi trzon tej smutnej, ale do bólu prawdziwej opowieści Bohman. Na koniec mała dygresja. Schemat fabularny powieści „Utonęła” byłby znakomitym tworzywem pod scenariusz filmu, który mogłaby wyreżyserować May el-Toukhy. Bez wątpienia obraz byłby nie gorszy od jej znakomitej „Królowej Kier”. W obu przypadkach to, co najbardziej znaczące, lecz jednocześnie maksymalnie destrukcyjne, skrywa się właśnie w ludzkim wnętrzu. Zatem pełne niedopowiedzeń interakcje pomiędzy postaciami muszą skończyć się tragedią. Jestem pod wrażeniem!

Wydawnictwo Pauza, 2021.

Biblioteka poleca… cz. 56

Ann Patchett – „Dom Holendrów”

Powieść amerykańskiej pisarki jest błyskotliwym studium uwarunkowań, które prowadzą do atrofii więzów rodzinnych, dlatego właśnie tytułowy dom, w zamyśle pisarki, stał się porażającą metaforę mrocznego dziedzictwa rzucającego cień na to, co bohaterowie powieści (rodzeństwo Danny i Maeve) już jako dojrzali ludzie określą mianem funkcjonowania w świecie po stracie (najpierw matki, a później ojca) i życia po traumie. Wewnętrznie rozbici poprzez utratę rodziców i skazani na destrukcyjną relację z macochą, mają jedynie siebie. Amerykanka napisała przemyślaną i znakomitą w moim odczuciu powieść, która z jednej strony ukazuje dramat rozpadu rodziny, z drugiej natomiast siłę więzi łączącej rodzeństwo, niosącej ocalenie. Analizując głębiej „Dom Holendrów” bez trudu dostrzeżemy także szeroko zakrojoną panoramę powojennej Ameryki, choć w warstwie formalnej jest to proza mało epicka, raczej oszczędna w środki wyrazu, przez co bardzo subtelna. Patchett w udany sposób połączyła bardzo odmienne literackie rejestry w spójną, bardzo urzekającą powieść. A to naprawdę rzadkość.

Wydawnictwo Znak, 2021

Biblioteka poleca… cz. 55

Waldemar Bawołek – „Pomarli”

Waldemar Bawołek jest prozaikiem słabo znanym szerszej rzeszy czytających z racji tego, że jego twórczość jest dość odosobniona i bywa hermetyczna, dość szczelnie zamknięta w określonym kręgu odbiorców. Książka zatytułowana „Pomarli” w tym roku uhonorowana została Nagrodą Literacką Gdynia, co bardzo cieszy. Wokół książek nagradzanych zawsze tworzy się swoista aura zainteresowania, która trwa krócej bądź dłużej. Nie ukrywam, iż życzyłbym sobie, by w przypadku Bawołka to zainteresowanie nie osłabło. Jest on bowiem prozaikiem o niepodrabialnym stylu, warsztacie i tematyce, wokół której się porusza. Czyni to z niego jedną z ważniejszych literackich osobowości. A poza tym pisze wyśmienicie. Zaklasyfikowałbym go do tej grupy twórców, która swoją prozę zagęszczają każdą kolejną książką, a ich literacka spuścizna to tak naprawdę jedna wielka narracja. Tą drogą szedł niegdyś G. G. Marquez, tak piszą teraz Andrzej Stasiuk i Michel Houellebecq. Bawołek w „Pomarłych” znów w centrum świata stawia swoje ukochane Ciężkowice, gdzie pisarz wiedzie spokojny żywot daleki od literackich salonów. Jak tytuł wskazuje, bohaterami tych prozatorskich miniatur są ci, którzy odeszli. Pisarz sytuuje ich gdzieś poza czasem, co pozwala w „Pomarłych” doszukiwać się kontekstów schultzowskich. Piękna i wartościowa to literatura, którą szczerze polecam, a Autorowi gratuluję tak prestiżowego wyróżnienia.

Wydawnictwo Czarne, 2020

Biblioteka poleca… cz. 54

Wojciech Engelking – „Serce pełne skorpionów”

Czwarta powieść warszawskiego prozaika zabiera czytelników w podróż do głębokiego, mrocznego PRL-u początku lat sześćdziesiątych, kiedy to rozgrywają się fikcyjne zdarzenia mające na celu zmianę warty w pezetpeerowskiej wierchuszce. Jednym z kluczowych wątków budujących fabułę narracji Engelkinga jest planowany zamach na Mieczysława Moczara, który ma zmienić układ sił w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. W zdarzenia zamieszany jest tajemniczy radziecki ambasador o dość mefistofelicznych rysach oraz jego piękna córka Nina będąca pierwszą miłością głównego bohatera Jacka Korolewicza, warszawskiego licealisty-buntownika. „Serce pełne skorpionów”, tytułem nawiązujące do frazy z szekspirowskiego „Makbeta”, jest powieścią o klarownej konstrukcji łączącej tradycję prozy inicjacyjnej z wciągającymi wątkami political-fiction, które uważny czytelnik bez trudu zlokalizuje. Jest w niej miłość, szalona intryga, a jej największą zaletę bez wątpienia stanowi bardzo obrazowo odmalowany PRL, epoka pełna sprzeczności. Rzecz naprawdę udana!

Wydawnictwo W.A.B., 2021

Biblioteka poleca… cz. 53

Marek Harny – „Sny wojenne”, „Dziecko września”

Autor „Wolontariuszki” jako pisarz najlepiej czuje się w rejestrze powieści historycznej, której akcja ulokowana jest w realiach ostatniej wojny. II wojna światowa to temat, do którego Marek Harny częstokroć powraca, jego tematyczne idee fixe. Pokazują to choćby jego dwie ostatnie narracje – „Sny wojenne” i „Dziecko września”, których akcję nowosądecki prozaik ulokował właśnie w tamtych latach. Problematyka moralna spleciona z historyczną najgłośniej w nich wybrzmiewa. Wielką zaletą powieści o tematyce wojennej jest niemożność poddania jednoznacznej ocenie bohaterów uwikłanych w tragizm historii. Harny dokonuje swoistej rewindykacji naszej przeszłości. Słowem, bierze na warsztat historię ostatniej wojny światowej, przetwarzając ją w znakomicie napisane, poddane oglądowi fabuły, w których odsłania się wszystko, co w niej niespójne, pęknięte, pozbawione logiki, zmitologizowane. Szczególnie widoczne jest to w „Dziecku września”. Batalia Harnego z polskością jako postromantycznym konstruktem pokazuje, że tożsamość ugruntowana na narodowym krwiodawstwie i bezsensownej ofierze z życia jest paradygmatem anachronicznym. Pisarz ironizuje, że Polki rodzą kolejne pokolenia żołnierzy, których prymarnym celem jest śmierć za ojczyznę w kolejnym narodowym powstaniu. Cóż to za sztuka zginąć pod gąsienicami niemieckich czołgów w kampanii wrześniowej, jak niejeden z bohaterów „Dziecka września”, zdaje się pytać autor „Lekcji miłości”. Sztuką jest inna forma patriotyzmu, bardziej pozytywistyczna aniżeli romantyczna. Bohaterowie prozy wojennej Harnego zawsze stają przed trudnymi moralnymi decyzjami, których nie sposób ocenić bez zagłębiania się w historyczny kontekst. Powieści tego skądinąd mało popularnego pisarza są naprawdę godne uwagi!

Prószyński i S-ka, 2018, 2021

Biblioteka poleca… cz. 52

Natalia Fiedorczuk – „Odmieniec”

Trzecia powieść Natalii Fiedorczuk utrzymana jest w zgoła odmiennym, obcym autorce, literackim rejestrze. Otóż „Odmieniec” pomyślany został jako fabularyzowana biografia, dość oszczędna w formie, co w tym przypadku może być zarówno wadą, jak i zaletą. Zaletą, ponieważ przejrzystość formy przekłada się na przyjemność obcowania z tekstem. Wadą, gdyż lapidarność formy domaga się uzupełnień, szczególnie biograficznych oraz dotyczących historycznego tła. Fiedorczuk napisała książkę-fragment opowiadającą o kolejach losów Bolesława Biegasa, zapomnianego już dzisiaj artysty, który bez mała całe życia spędził na emigracji. To postać niezwykle barwna; utalentowany twórca, którego malarstwo trudno zaklasyfikować do jakiejś konkretnej szkoły czy nurtu. Było ono bowiem bardzo eklektyczne, nowatorskie, ale także… kiczowate. Wykazuje ono związek między kilkoma kategoriami takimi, jak prymitywizm, symbolizm, surrealizm czy awangarda, lecz nie mieści się w żadnej z tych form. Fiedorczuk stara się podkreślić, że ogromny wpływ na rozwój talentu Biegasa miał odpowiedni mecenat oraz czasy i miejsca, w których tworzył, bardzo mocno sprzyjające indywidualistom i niepokornym osobowościom, dla których sztuka była wartością najświętszą. Nieprzypadkowo w powieści pojawia się wątek Stanisława Przybyszewskiego oraz cytaty wyjęte z jego modernistycznych manifestów. „Odmieniec” jest apoteozą życia poświęconego twórczej niezależności, oddaniu sztuce oraz opowieścią o tym, że ceną takiego poświęcenia zawsze bywa izolacja i entropia jednostki twórczej. Pomimo drobnych uchybień jest to bardzo dobra książka, którą można polecić miłośnikom opowieści o ludziach sztuki, powieści, których akcja rozgrywa się w okresie la belle epoque, a fabuła miewa liczne konteksty malarskie.

Wielka Litera, 2021

Biblioteka poleca… cz. 51

Rafał Hetman – „Izbica, Izbica”

„Izbica, Izbica” Rafała Hetmana jest książką, która przywraca pamięć o tragicznych latach Holokaustu, przedstawiając szerszemu gronu czytelników przestrzeń, która w czasie II wojny światowej stała się jednym z najstraszniejszych miejsc kaźni. Przed wojną w tej położonej na Lubelszczyźnie miejscowości mieszkało ponad 3 000 Żydów. Po roku 1945 doliczono się tylko 23 ocalałych z Zagłady. W ramach akcji Reinhardt, w 1941 roku, w Izbicy utworzono tak zwane getto tranzytowe, czyli przejściowy obóz, z którego wywożono w transportach okoliczną ludność żydowską do obozów w Treblince, Bełżcu i Sobiborze. Znamienne jest, że przed 1939 rokiem Izbica była miasteczkiem w większości zamieszkałym przez ludność żydowską, to Polacy stanowili tam znaczną mniejszość. W ciągu niecałych trzech lat zmasowanej nazistowskiej eksterminacji po izbickich Żydach pozostały jedynie ruiny synagogi, zapuszczony, zdewastowany kirkut i splądrowane domostwa, zajęte przez Polaków. Hetman z reporterską dokładnością śledzi losy ocalonych i przypomina współczesnym ich dramatyczne historie. Opisuje między innymi pogmatwane okoliczności przetrwania Tojwiego Blatta, który jako jeden z trzystu więźniów uciekł z obozu zagłady w Sobiborze, podczas powstania w październiku 1943 roku. Właśnie na bazie jego wspomnień i publikacji książkowej wydanej już w USA powstał w 1987 roku słynny film „Ucieczka z Sobiboru” z Rutgerem Hauerem i Allanem Arkinem w rolach głównych.  Historyczny reportaż Hetmana to nie tylko zapis zagłady tamtejszej ludności, ale także niezwykle udana próba pokazania współistnienia dwóch tak odmiennych kultur. Na uliczkach Izbicy język jidysz mieszał się z polskim, a Polacy i Żydzi żyli obok siebie.  Fundamentem, na bazie którego autor przedstawia wojenne i powojenne losy mieszkańców Izbicy są świadectwa, dokumenty i rozmowy. Wielogodzinne rozmowy i kwerendy archiwów. Powiem więcej, opowieści zawarte w tej jakże potrzebnej książce, urastają do rangi uniwersalnej historii, która zawsze przecież składa się z jednostkowych doświadczeń. W moim odczuciu jest to jedna z lepszych książek wydanych w serii SULINA w tym roku. Ostatnio spośród tytułów w tej serii tak mocno zachwyciła mnie książka „Strup. Hiszpania rozdrapuje rany” autorstwa Katarzyny Kobylarczyk, która również traktuje o zmarłych. Obie lektury obowiązkowe!

Wydawnictwo Czarne, 2021

Biblioteka poleca… cz. 50

Jarosław Czechowicz – „Gorsza”

Jarosław Czechowicz jest niezależnym krytykiem literackim, który trzy lata temu zaczął pisać powieści. Jego ambicją jest tworzenie pogłębionych psychologicznie portretów kobiet, które znajdują się w trudnych, newralgicznych sytuacjach życiowych. Przechodzą piekło uzależnienia alkoholowego bądź obarczają się winą za przeszłość. Jego ostatnia książka, pod tytułem „Gorsza”, jest utrzymana w konwencji thrillera psychologicznego, i jak w poprzednich narracjach tego prozaika, bohaterkami są w większości kobiety. Fabuła powieści jest próbą odpowiedzi na dwa zasadnicze pytania, czy można uwolnić się od dziecięcej traumy w szkole, od przemocy ze strony rówieśników oraz jakie czynniki są katalizatorem dziecięcej przemocy w zinstytucjonalizowanej placówce. Czechowicz jako zawodowy nauczyciel polonista w jednym z krakowskich liceów ten temat zna od podszewki. Forma powieści „Gorsza” – połączenie konwencji dreszczowca z dziennikiem straumatyzowanego dziecka oraz partiami opowiadanymi przez sprawcę przemocy – pozwala uwypuklić tę problematykę i zwrócić uwagę na jej istotę.

Czarna Owca, 2021

Biblioteka poleca… cz. 49

Ignacy Karpowicz – „Cicho, cichutko”

Autor „Balladyn i romansów”, które równą dekadę temu wysoko usytuowały go na pozycji jednego z liderów nowej prozy, powraca z książką, która podejmuje nienowy dla tego pisarza problem. Zagadnienie żałoby. Karpowicz jest prozaikiem, który z ogromną dozą empatii potrafi „rozpisywać” emocje swoich bohaterów (co pokazał już w znakomitych „Gestach”), czyniąc z nich postaci pełnokrwiste, wyrażające swoje tożsamości w pełnym spektrum. Niewielu polskich prozaików potrafi tak pisać o skomplikowaniu emocjonalnym człowieka, nie popadając w banał. A Karpowicz to potrafi, co czyni z jego pisarstwa literaturę niezwykle wartościową. Nie inaczej jest najnowszej powieści. Po nieco słabszej „Miłości” „Cicho, cichutko” jest powieścią kameralną, która przynosi wiwisekcję procesu umierania i oswajania śmierci. Karpowicz jest także świadomym formy pisarzem, dlatego taka a nie inna konstrukcja formalna tej powieści wcale nie dziwi. Po prawie 4 latach milczenia napisał książkę więcej niż bardzo dobrą.

Wydawnictwo Literackie, 2021

Biblioteka poleca… cz. 48

Colson Whitehead – „Kolej Podziemna. Czarna krew Ameryki”

„Kolej podziemna” jest przykładem bezkompromisowego literackiego rozrachunku
z kolonializmem i amerykańskim  systemem, który przez wieki był budowany na fundamencie niewolniczego wyzysku człowieka. Colson Whitehead oddaje głos tym, którzy byli niewoleni, bici, poniżani i zabijani. Powieść czarnoskórego pisarza jest dojrzałym zawołaniem o sprawiedliwość, a jednocześnie tragicznym zapisem historii opowiedzianej z perspektywy nie pana a niewolnika, nie zwycięzcy a ciemiężonego, co zresztą sugeruje metaforyczny podtytuł tej gorzkiej narracji: „Czarna krew Ameryki”. Whitehead podejmuje wątek funkcjonowania tytułowej kolei podziemnej, jak nazwano system przerzutowo-ratunkowy dla niewolników uciekających z południowych plantacji Stanów Zjednoczonych. Główna bohaterka – zbiegła niewolnica Cora – niczym mityczny Odyseusz odwiedza podczas swojej „podróży” kolejne krainy, gdzie każda kolejna okazuje się być coraz bardziej przerażająca i zadziwiająca niż poprzednia. Podczas swej wędrówki ku wolności bez przerwy czuje na karku oddech nieludzkiego łowcy niewolników, który musi pojmać ją za wszelką cenę. Dziewczyna doświadcza okrucieństwa, ale również poznaje czym jest ludzka empatia, wolność i godność. Z dziecka, pod wpływem opowieści Ceasara, bardzo szybko przechodzi metamorfozę w świadomą swej godności kobietę. Dla wyjaśnienia, dopowiem, że kolej podziemną stworzyli biali abolicjoniści, jeszcze przed wojną secesyjną, by umożliwić ucieczkę niewolnikom na północ lub do Kanady. Whitehead przypomina najmroczniejsze karty amerykańskiej historii, dając do zrozumienia współczesnemu czytelnikowi, że potęga tego kraju wznoszona była na deptaniu człowieczeństwa, na zniewalaniu, na pracy ponad siły, segregacji rasowej, odmawianiu prawa do bycia człowiekiem ludziom innym niż biali kolonizatorzy oraz na krwi spływającej z pleców zniewalanych Afrykańczyków po uderzeniach batami przez plantacyjnych nadzorców. Ważna, tragiczna i piękna książka. Na podstawie fabuły powieści Whitehead’a Barry Jenkins nakręcił serial, którego premiera miała miejsce w maju tego roku.

Wydawnictwo Albatros, 2017, 2021

Biblioteka poleca… cz. 47

Magdalena Grzebałkowska – „Wojenka”

Nazwisko Grzebałkowskiej wydrukowane na okładce książki zawsze jest gwarantem wyśmienitej lektury, która przynosi nie tylko wartość poznawczą, ale też estetyczną, bowiem stylistyka jej książek dalece wykracza poza język reportażu. Mniejsza o to, czy prozaiczka oddaje do rąk czytelników biografie, czy reportaże historyczne. W obydwu rejestrach non-fiction pisarka porusza się sprawnie i nowatorsko. „Wojenka”, jak sam tytuł sugeruje, jest reportażem historycznym. Autorka pochyliła się w nim nad problemem uwikłania dzieci w zdarzenia wojenne z lat 1939-45. Twórczyni „Beksińskich” przywołuje wątki związane z udziałem dzieci w powstaniu warszawskim, pisze o zsyłce na Syberię, o walce nieletnich w szeregach Armii Czerwonej, partyzantce, Zagładzie i o wielu innych tragicznych wątkach, które przyspieszyły proces wchodzenia dziecka w dorosłość, przede wszystkim za sprawą kontaktu ze śmiercią, będącą w czasie wojny czymś powszechnym. W moim odczuciu najmocniejszy tekst z „Wojenki” nosi tytuł „Kinderszenen”, jest to opowieść Niklasa Franka. Tak, szanowni czytelnicy, najmłodszego syna Generalnego Gubernatora Hansa Franka. Tego nazisty, który jest katem setek tysięcy Żydów i Polaków. Chłopiec mieszkał z rodziną nazistowskiego dygnitarza na Wawelu. Po latach opowiedział Grzebałkowskiej o tym, jak niejednoznaczny, a nawet wrogi był jego stosunek do ojca, akcentując czym jest życie z piętnem rodzinnego uwikłania w tak niewyobrażalne zło, jakim był nazizm i hitlerowskie ludobójstwo. Jego nienawiść do ojca wzbierała wprost proporcjonalnie do zdobywanej wiedzy na temat niemieckiej winy za zbrodnie II wojny światowej. Czytając „Wojenkę” nasunęło mi się skojarzenie z inną wybitną książką, która ukazała się w Polsce już jakiś czas temu. Ze znakomitym reportażem Swietłany Aleksiejewicz „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Obie książki skupiają się na tym, jak istoty niewinne przechodzą gehennę, rzucone w wir zdarzeń historycznych, których często zdają się nie rozumieć wcale bądź pojmować w nikłym stopniu. Wyznacznikiem książek Grzebałkowskiej jest także solidny reaserch i umocowanie w literaturze przedmiotu. Zachęcam do lektury, bo z gatunku non-fiction w tym roku chyba nic lepszego na rynek książki nie weszło, a „konkurencja” w tego rodzaju literaturze jest spora.

Wydawnictwo Agora, 2021

Biblioteka poleca… cz. 46

Jakub Żulczyk – „Informacja zwrotna”

Najnowsza książka Jakuba Żulczyka, analogicznie do jego wcześniejszych narracji, jest tekstem, który bardzo mocno rezonuje na czytelnika. Autor „Ślepnąc od świateł” swoją prozą usiłuje wyrażać pewne postawy ideowe. Wychodzi mu to raz lepiej, raz gorzej. Tym razem wyszło bardzo dobrze. „Czarne słońce” było powieścią bezkompromisową, zrodzoną ze strachu przed kato-faszystowskim zamordyzmem. W fabule z 2019 roku Żulczyk do granic doprowadził rejestr politycznej antyutopii. „Informacja zwrotna” mieści w sobie z kolei problematykę społeczno-polityczną, bowiem traktuje o głośnej aferze reprywatyzacyjnej w stolicy, która dotąd nie została rozliczona. Pisarz w sposób dość udany odnosi się do tej osławionej sprawy związanej z wykupem kamienic i eksmisją lokatorów na bruk, używając do tego konwencji powieści kryminalnej. Ostatnia książka tego zdolnego prozaika z problematyki społecznej czyni jedynie swoisty sztafaż. Bo w istocie „Informacja zwrotna” jest powieścią o piciu i degrengoladzie fizjologiczno-moralnej wynikającej z alkoholizmu. Bardzo brutalnej i naturalistycznej. To szalenie sugestywna powieść o rozpadzie tożsamości, upadku moralnym i korozji więzi z najbliższymi.

Świat Książki, 2021

Biblioteka poleca… cz. 45

Andrzej Stasiuk – „Przewóz”

Akcja „Przewozu” rozgrywa się na Podlasiu w ciągu kliku dni lata 1941 roku, kiedy hitlerowska machina wojenna przymierza się do uderzenia na „ojczyznę proletariatu”,  Związek Radziecki. Splata ona w tragiczny ciąg zdarzeń losy kilku postaci: tytułowego przewoźnika,  kilku „chłopców z lasu” z oddziału Siwego, samotną wdowę-zielarkę oraz dwoje młodych Żydów, którzy uciekają przed grozą nazistowskiej okupacji. Czytając „Przewóz”, w warstwie ideowej, nasuwa się kontekst Różewiczowski. Dramat „Do piachu” w okresie PRL-u demitologizował akowskie podziemie, Stasiuk idzie podobnym tropem, także mając na względzie troskę o historyczną pamięć. „Przewóz” wyrósł na gruncie świadomej niezgody na ideologizację przeszłości, jest czytelnym, literackim buntem przeciwko dokonywaniu na niej manipulacji. Pisarz z Wołowca dokonuje zwrotu w kierunku historii, która jest bezlitosnym procesem mającym jednostkę za nic, bo każdy jej wybór i tak naznaczony będzie fatalizmem. Dlatego autora można nazwać depozytariuszem pamięci. Pamięci wypieranej, trudnej, nieprzystającej do polukrowanej wizji czasów II wojny światowej. Takich książek, które opowiadają się przeciw łatwej mitologizacji minionego, dzisiaj szczególnie potrzebujemy. Wiara w narodowe mity w przekonaniu strażników upolitycznionej pamięci ma wiele zalet: koi gorycz zbiorowych traum, uspokaja, scala też wyimaginowany konstrukt narodowej tożsamości A Stasiuk i kilku podobnych wywrotowców mącą to zafałszowane zbiorowe, dobre samopoczucie. I pięknie, niech to robią! Oddaję głos pisarzowi: „Kraj strachu. Kraj smutku. Kraj, o którym wszyscy zapomnieli. (…) Cały ten kraj, który grzebie w zgliszczach. Wyciąga nadpalone rzeczy, metal, szkło cokolwiek, i próbuje poskładać, zlepić jakąkolwiek opowieść. Historię, którą można opowiedzieć innym. (…) Ale nikogo to nie obchodzi. Nikogo nie interesuje. Husaria, desperaci w lasach, bohaterowie, maligna wspomnień” („Przewóz”, s. 190-191). Oto współczesne narratorskie egzemplum do naszej uwznioślanej przeszłości.

Wydawnictwo Czarne, 2021

Biblioteka poleca… cz. 44

Witold Bereś – „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej”

Dzisiaj kilka słów na temat interesującej biografii jednego z najważniejszych pisarzy po przełomie 1989 roku. Witold Bereś, w niecały rok po śmierci wiślańskiego prozaika, oddał do rąk czytelników niezwykłą biografię autora „Pod Mocnym Aniołem”. Niezwykłą, ponieważ przybrała ona intrygującą formę. Książka składa się z anegdot, a także z wypowiedzi ludzi, którzy Pilcha znali, lecz przede wszystkim jest to życiorys pisarza przefiltrowany przez jego twórczość. Ta monumentalna książka liczy ponad siedemset stron, z czego sporą część zajmują cytaty z Pilcha i nieznane wcześniej, być może odrzucone bądź pozostawione przez niego fragmenty, których z jakichś powodów nie ogłosił drukiem. Można więc powiedzieć, że „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej” jest narracją o pisarzu poprzez jego prozę. Bereś nadając biografii Pilcha taką formę, pokazuje także, jak silny związek łączył jego twórczość z doświadczeniem biograficznym, jak intensywnie  Pilch czerpał ze swojego życia, przetwarzając je w literaturę, bo strategia biografizacji prozy jest w przypadku twórczości literackiej Pilcha dość powszechna.  Polecam!

Wydawnictwo Wielka Litera, 2021

Biblioteka poleca… cz. 43

Eustachy Rylski – „Jadąc”

Każda książka Rylskiego jest wyśmienitą literacką ucztą, bowiem autor „Warunku” to chyba najznamienitszy stylista polskiej literatury. Niewielu prozaików tak „maluje” słowem, konstruuje obrazowe, wycyzelowane zdania, których rytm urzeknie nawet czytelników niezbyt doceniających piękno polszczyzny. Bo nie sposób nie zauważyć tej maestrii.  Dla tychże właśnie zdań warto Rylskiego czytać. I dla jego rozpoznań, rzecz jasna. Na książkę „Jadąc” składają się eseje stematyzowane wokół muzyki. Różnej muzyki, stanowiącej tło do eksplorowanej samochodem przestrzeni.  Pejzaż, dźwięk i refleksja to trzy słowa klucze do rozważań pisarza o kulturze i miejscach. Rylski muzykę stawia w centrum swoich opowieści, raz przybliżając raz oddalając skojarzenia, które się z nią wiążą. Obrazy z przeszłości pisarz nieustannie przeplata z teraźniejszością, bo czas teraźniejszy, jak to u niego bywa, ma głęboko zapuszczone korzenie w minionym. Sporo w tym zbiorze esejów odniesień i tylko erudycja odbiorcy pozwoli mu czerpać z tego bez ograniczeń. „W moich relacjach z muzyką przypadków nie ma” – powiada Rylski i trudno po lekturze tych znakomitych esejów nie przyznać mu racji.

Wydawnictwo Wielka Litera, 2021

Biblioteka poleca… cz. 42

Maciej Płaza – „Golem”

„Golem jest trzecią książką prozatorską i drugą powieścią Macieja Płazy, która ma szansę powtórzyć sukces artystyczny dwóch poprzednich.  W przypadku tego autora zawsze trzeba zwracać uwagę na warstwę formalną jego twórczości. Nade wszystko jest to bowiem zawsze tekst świetnie napisany. A stylistą autor „Skorunia” jest wybornym. Gęstość opisu, niespieszna narracja, zakotwiczenie języka w przestrzeni to chyba najbardziej wyraziste aspekty tej powieści, która przybliża nam dzieje chasydzkiej społeczności na Podolu w początkach XX wieku. To relikt świata już unicestwionego, który ożywiony został w plastycznej prozie tego niesłychanie utalentowanego pisarza. Czytając o zwyczajach, przesądach, wierzeniach i obyczajach podolskich Żydów, za sprawą narracji Płazy, czujemy ducha tamtych czasów. Jeśli ktoś jednak liczy na wątki z pogranicza  grozy, bo przecież tytułowy golem jest konstrukcją wywiedzioną z hebrajskiej mitologii, srodze się rozczaruje. „Golem”  jest raczej solidnie ugruntowaną w źródłach i kwerendach  wykładnią wiedzy z zakresu etnografii i religioznawstwa, uformowaną w kształt powieści. Tym bardziej świadczy to wiarygodności odtwarzanego świata. Trzeba przeczytać, bo nie sądzę, czy na naszym rodzimym rynku książki pojawi się w tym roku powieść napisana z taką maestrią.

Wydawnictwo W.A.B., 2021

Biblioteka poleca… cz. 41

Brandon Hobson – „Tam, gdzie rozmawiają umarli”

Powieść amerykańskiego prozaika, który w Polsce nie jest jeszcze szerzej znany wypełniają emocje, co akurat w tym przypadku nie jest zarzutem, lecz pochwałą. Poruszając problem sieroctwa i cierpienia dziecka pisarzowi łatwo otrzeć się o kicz oraz epatowanie nadmierną emocjonalnością, co w wymiarze artystycznym szkodzi literaturze, bowiem spycha ją w banał. Hobson niezwykle umiejętnie i sugestywnie rozpisuje to, co dzieje się w zmąconej przez natłok sprzecznych myśli  głowie nastolatka borykającego się z problemem tożsamości. „Tam, gdzie rozmawiają umarli” jest powieścią inicjacyjną i psychologiczno-społeczną napisaną w sposób absolutnie przemyślany. Jej akcja rozgrywa się w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia i opowiada o losach piętnastoletniego chłopca o imieniu Sequoyah,  który przynależy do plemienia Czirokezów. Jego matka cierpiąca na uzależnienie od narkotyków trafia do więzienia. Chłopak natomiast do rodziny zastępczej, w której poznaje dziewczynę o tych samych, co on korzeniach etnicznych. Sequoyah pragnie chronić ją tak, jak utraconą siostrę. Są jedynymi rdzennymi mieszkańcami w okolicy, łączą ich więzy krwi oraz wspólna kultura. Piękna, bardzo empatyczna książka, która porusza wiele istotnych wątków problemowych i zostaje z czytelnikiem na długo.

Wydawnictwo AGORA, 2021

Biblioteka poleca… cz. 40

Remigiusz Grzela – „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną?”

Książka Grzeli jest biografią totalną, jeśli można użyć takiego sformułowania. Autor intensywnie rozwodzi się nad związkiem dwojga bardzo rozpoznawalnych  twórców z okresu PRL-u. Opisuje życie Stanisława Dygata i Kaliny Jędrusik. Bardziej niedobranego małżeństwa niż Kalina i Stanisław Dygatowie trudno w PRL szukać. On był niespełnionym  geniuszem literatury, ona pozowała na polską Marilyn Monroe, epatując seksapilem i doprowadzając wizerunkiem kobiety wyzwolonej towarzysza Władysława Gomułkę do ataków furii. Zarówno Dygat, jak i Jędrusik byli ludźmi, których osobowości naznaczały sprzeczności. Oboje też nie pasowali do sztywnych ram siermiężnego ustroju demokracji ludowej. Była to burzliwa relacja kochanków, którzy do siebie nie pasowali, lecz darzyli się szczerym uczuciem, a w późniejszym życiu przyjaźnili, przymykając oczy na swoje wzajemne zdrady i romanse na boku. Zaletą książki Remigiusza Grzeli jest nie tylko to, że rozpisuje życiorysy Dygata i Jędrusik na sfery twórczą i prywatną, nawet też nie to, że przywołuje liczne głosy ich znajomych twórców, lecz zabieg w tego typu pisarstwie najcenniejszy, czyli wyeksponowanie historycznego i społecznego tła. Aż dziw, że to burzliwe małżeństwo nie skończyło się rozwodem. Dygat wyznawał przed śmiercią, że zmarnował życie z kretesem.  Po jego odejściu w styczniu 1978 roku, Kalina uspokoiła się, choć pozwoliła sobie jeszcze na szalony związek z muzykiem Saszą, który był od niej o dziewiętnaście lat młodszy. Artystka przeżyła Stanisława Dygata o trzynaście lat. Potrafiła jeszcze zaszokować, ale znacznie mniej niż kiedyś. Zajęła się kotami, wpadła w dewocję. Nigdy nie sprostowała wszelkich legend, z powodu których wyrosła w przeszłości na seksbombę PRL-u. Te legendy prostuje Remigiusz Grzela. Książka znakomita i polecana nie tylko miłośnikom biografii.

Wydawnictwo Otwarte, 2020

Biblioteka poleca… cz. 39

Piotr Pytlakowski – „Ich matki, nasi ojcowie. Niewygodna historia powojennej Polski”

Książka Pytlakowskiego należy do bardzo mocno eksplorowanego ostatnio nurtu prozy non-fiction, który zwykło określać się mianem reportażu historycznego. „Ich matki…” przynoszą obraz powojennego chaosu, w którym wykuwał się nowy kształt polskiej państwowości, ustrój budowany na ideologii  zaszczepianej sowieckimi bagnetami. W powojennej rzeczywistości, w Polsce jednolitej etnicznie (co było marzeniem komunistów) nie znalazło się miejsce na autonomicznie funkcjonujące mniejszości narodowe, które prześladowała zarówno komunistyczna władza, jak i sami Polacy. Jest to temat szeroki, rzetelnie opracowywany, na który powstało tysiące stron rozpraw naukowych. Pytlakowski skupia się wyłącznie na historiach Niemców, którzy po roku 1945 z różnych przyczyn pozostali w Polsce. To książka o tym, że historia potrafi być niejednoznaczna, że nigdy nie można postrzegać jej w sposób uproszczony i czarno-biały, bowiem tego typu myślenie zawsze prowadzi do utwierdzania szkodliwych stereotypów. To zapis cierpień dzieci niemieckich, mazurskich, śląskich, które czuły strach i poniżenie, traciły tożsamość, bo przecież jako kilkulatkowie czy kilkunastolatkowie nie mogli brać na siebie brzemienia odpowiedzialności za bestialstwo hitlerowskich zbrodni, a postrzegani byli jako dzieci morderców z Wehrmachtu i SS. Narracja Pytlakowskiego to także przejmujący tekst o zapośredniczonej traumie, z której nie sposób się wyzwolić.

Dom Wydawniczy REBIS, 2020

Biblioteka poleca… cz. 38

Andrés Barba – „Świetlista republika”

Jest coś przejmującego, a zarazem  przerażającego w tej powieści opowiadającej o kulisach śmierci trzydziestu dwojga dzieci zamordowanych w prowincjonalnej miejscowości San Cristobal, gdzieś w Ameryce Łacińskiej. To książka ważna z co najmniej z dwóch niebłahych powodów. Mieszkający w Argentynie hiszpański prozaik kreśli w niej bowiem opresyjny mechanizm funkcjonowania niewielkiej zbiorowości, ukazując obezwładniający ludzki lęk, który przekłada się na nieracjonalność podejmowanych decyzji. Po wtóre, bardzo przekonująco opowiada on o zderzeniu niewinnego dzieciństwa z brutalną dorosłością. Barbę bardzo mocno zajmuje temat dzieciństwa oraz procesu socjalizacji dziecka. Pisarz demistyfikuje ten okres jako czas niewinności i beztroski. Pobrzmiewają w tej znakomitej powieści echa „Władcy much” Williama Goldinga. Skojarzenie z tą książką samo się nasuwa. Naprawdę warto!

Wydawnictwo Filtry, 2020

Biblioteka poleca… cz. 37

Kristina Sabaliauskaitė – „Silva Rerum”: t. 1, 2, 3

Na Litwie to tetralogia, u nas, za sprawą przekładu, póki co, jest to trylogia. „Silva Rerum” Litwinki Kristiny Sabaliauskaitė jest ambitnie nakreśloną sagą rodzinną osadzoną w Wilnie lat ok. 1659-1770. Akcja trzyczęściowej powieści obejmuje trzy pokolenia szlacheckiej rodziny Narwojszów ze Żmudzi; każdy z tomów opowiada dzieje jednej generacji tejże familii na tle trudnych czasów wojen, zaraz oraz słabości wewnętrznej I Rzeczypospolitej. Powieść ta ma wiele zalet; potrafi niebywale zainteresować czytelnika i przykuć jego uwagę za sprawą nie tylko awanturniczo-przygodowej akcji, lecz przede wszystkim poprzez ujmujący styl i język. Jest to nowatorska proza, napisana długimi, pięknymi, trochę stylizowanymi „barokowymi” zdaniami oraz przykład ambitnej, a zarazem przyswajalnej powieści historycznej. Od początku zwraca uwagę pewien zabieg formalny zastosowany przez autorkę. Otóż cykl pozbawiony jest dialogów, czym pisarka nawiązuje, rzecz jasna, do szlacheckich sylw rodowych. Warto po tę rozbudowaną powieść sięgnąć, bowiem Kristina Sabaliauskaitė – z wykształcenia historyczka sztuki – kapitalnie odmalowuje Wilno XVII i XVIII stulecia, pokazuje je wielowarstwowo, jako miasto-palimpsest, odzwierciedlając realia w nim panujące. Ciekawe są wątki polskie, bo warto dopowiedzieć, że Sabaliauskaitė ma polskie korzenie. Z tego historycznego cyklu płynie przekaz w kierunku naszej współczesności, albo – innymi słowy – autorka jest prezentystką patrzącą na przeszłość ze współczesnej perspektywy. Doszukuje się w historii pewnych uniwersalnych mechanizmów napędzających proces dziejowy. Można jej rozpoznania sprowadzić do pewnych uproszczeń i konkluzji, że w gruncie rzeczy nic się nie zmienia, albo zmienia się niewiele. Wieki siedemnasty czy osiemnasty, podobnie jak dwudziesty i nasz, w którym żyjemy, były burzliwymi czasami walki różnorakich wpływów – politycznych, ekonomicznych, intelektualnych – a także okresami walk frakcyjnych o władzę. Ale „Silva Rerum” to nie książka z dominującymi wątkami politycznymi, lecz przede wszystkim interesująca narracja na temat obyczajowości szlacheckiej tamtych czasów i opowieść o wielokulturowości Wilna.

Wydawnictwo ZNAK, 2015

Wydawnictwo Literackie, 2018-2021

Biblioteka poleca… cz. 36

Jędrzej Pasierski – „Kłamczuch”

„Kłamczuch” jest kolejnym kryminałem Pasierskiego, który dopełnia cykl powieści o Ninie Warwiłow, inteligentnej i dobrej w swoim fachu pani komisarz z warszawskiej dochodzeniówki.  Warto zwrócić uwagę na tę książkę w gąszczu nowości na półce „kryminał”, bo wyróżnia się ona na tle masowych produkcji książkowych z tego gatunku. Podobnie zresztą jak warto czytać jego wcześniejsze powieści, choćby „Roztopy” wyróżnione w ubiegłym roku Nagrodą Wielkiego Kalibru. „Kłamczuch” jest interesujący z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze: kwestia formalna. Jest kryminałem niebywale sprawnie napisanym, fabuła została skonstruowana w sposób logiczny i bardzo mocno przemyślany, nie ma w niej dziur, nieścisłości ani też męczącego w takiej prozie „przegadania”, a intryga wciąga i pochłania czytelnika. Wzorcowo zatem spełnia ta powieść wszelkie wyznaczniki przyzwoitej narracji z tego gatunku. Po wtóre, ważna jest przestrzeń, gdzie rozgrywają się zdarzenia fabularne. Jest to Beskid Niski. My, jako czytelnicy stąd, dostajemy od Pasierskiego pewien bonus, w postaci kolorytu lokalnego stanowiącego fabularny sztafaż. Mnie osobiście bardzo urzeka ten ukłon w stronę dowartościowania Beskidu Niskiego. To książka wartościowa również z innego względu. Autor bowiem z szacunkiem pochyla się nad tragedią ludności łemkowskiej wysiedlonej w ramach Akcji „Wisła” w 1947 roku. Przywraca pamięć o ludziach, którzy zamieszkiwali te tereny wcześniej. Podsumowując: jest intryga, są dwie zbrodnie, jedna sprzed lat, druga całkiem świeża (uruchamiająca śledztwo), są napięcie i suspens. To wystarcza, aby „Kłamczuch” był tylko dobrym kryminałem. W tej książce skrywa się jednak coś więcej. Uobecnia się w niej ciężar historii, która po dziesiątkach lat nie daje o sobie zapomnieć. Warto!

Wydawnictwo Czarne, 2021

Biblioteka poleca… cz. 35

Krzysztof Varga – „Dziennik hipopotama”

W oczekiwaniu na nową powieść Krzysztofa Vargi, nad którą z nierówną częstotliwością pisarz pracuje, otrzymaliśmy w ubiegłym roku od Wydawnictwa Iskry jego „Dziennik hipopotama”. Konwencja dziennika w ostatniej książce autora „Trocin” jest tylko umowna, bowiem fragmenty odnoszące się do życia osobistego pisarza są bardzo migotliwe i dozowane odbiorcy z dużą oszczędnością. Czuć za to w tych tekstach zacięcie felietonisty. Ubolewa twórca „Sonnenbergu” nad dolą pisarza w Polsce, który aspiruje do tworzenia literatury ambitnej i każdorazowo musi się mierzyć z bezwzględnymi prawami popytu i podaży. Varga drąży zagadnienia, które interesują go najbardziej jako inteligenta. Zajmują go problemy natury polityczno-społecznej, zamartwia się kondycją polskiej literatury, narzeka też na brak krytyki literackiej, jest złośliwy wobec twórców prozy popularnej, mierzi go ogólny stan kultury, która ulega galopującej pauperyzacji. Na tle diarystyki żyjących pisarzy, która powstała w ciągu ostatniej choćby dekady, „Dziennik hipopotama” jest książką więcej niż znakomitą. Podobnie jak dzienniki Jerzego Pilcha, choć ten autor już akurat nie żyje. Co więcej, Varga potrafi być autoironiczny. Warto w tym miejscu również podkreślić mistrzostwo stylu oraz ogromną erudycję prozaika, bo pisze on znakomicie, a i oczytany jest bardzo. Przywołuje tytuły setek książek, filmów, spektakli teatralnych, czy utworów muzycznych. Tylko pozazdrościć. I te lotne, a przy okazji kąśliwe porównania! Obszerna, błyskotliwa i świetnie napisana książka, której nie można przeoczyć!

Wydawnictwo Iskry, 2020

Biblioteka poleca… cz. 34

Great! Wielka Brytania dla dociekliwych-Oziewicz Tina

Piąty tom serii „Świat dla dociekliwych”, który nie trzeba specjalnie reklamować tym, którzy zajrzeli do wcześniejszych części. Ogrom jakże ciekawych i zaskakujących informacji o Wielkiej Brytanii, jej historii, geografii, kulturze.

Wierny aż po grób – fragment książki

„Po śmierci swojego pana, Johna Greya, w 1858 roku terier Bobby podreptał za trumną na edynburski cmentarz Greyfriars, usiadł przy grobie i już tam został. Raz dziennie opuszczał miejsce, przy którym stróżował, i przychodził na posiłek do pobliskiego pubu, przed którym stoi teraz jego figurka. Gdy 14 lat później zmarł, pochowano go nieopodal mogiły jego pana. Wiernemu pieskowi poświęcono także kilka książek i filmów”.

Jeśli chcesz poznać inne ciekawe historie zapraszamy do Biblioteki Młodych!

Mazurscy w podróży: Bunia kontra fakir – Stelmaszyk Agnieszka

Jest to pierwszy tom serii rodziny Mazurskich, która podczas wakacji podróżuje samochodem przez europejskie miasta. W skład rodzinki wchodzi:  jedenastoletni Jędrek, jego rodzice, kuzynka Marcela oraz babcia Bunia. W pierwszym tomie rodzina odwiedza Frankfurt, Orange w Prowansji, francuskie Carcassone, hiszpańskie Blanes, Barcelonę, Lazurowe Wybrzeże, Cannes, Wenecję, Padwę, Wiedeń oraz zamek Książ w Wałbrzychu. Każdy tom to podróż do kolejnych europejskich krajów. Rodzina podróżując zatrzymuje się w różnych miejscach, zwiedzając je  i przeżywając przy tym wiele zabawnych perypetii. Czytając tę książkę razem z bohaterami zwiedzamy ciekawe miejsca, zabytki, atrakcje, poznajemy zwyczaje, obrzędy, a także przysmaku kulinarne. Cała podróż przepełniona jest zabawnymi sytuacjami, zdarzeniami, a czytelnik zaśmiewa się i nie może oderwać od czytania książki.

Fantastyczny świat Tomka Łebskiego – Liz Pichon

Książka rozśmieszy zarówno dzieci jak i dorosłych. Bohaterem  książki jest Tomek Łebski,  jedenastoletni chłopiec, który chodzi do piątej klasy szkoły podstawowej. Książka pisana jest w formie pamiętnika, bogato ilustrowanego zabawnymi ilustracjami. Jest to zbiór perypetii chłopca, który opowiada o swoich różnych przeżyciach przenosząc je na papier, bowiem uwielbia rysować i czytać komiksy. W pierwszej części poznajemy ciekawe zdarzenia zarówno w szkole jak i  na wakacyjnym wyjeździe pod namiot z rodzicami.  Książka bardzo zabawna i polecam ją każdemu czytelnikowi z poczuciem humoru.

W Bibliotece Młodych znajdują się także kolejne części przygód Tomka Łebskiego Zapraszamy!

Biblioteka poleca… cz. 33

Paweł Huelle – „Talita”

Pawła Huellego nie trzeba przedstawiać. To pisarz bardzo mocno zanurzony w tradycji. Długo gdański prozaik kazał czekać na swoją nową książkę. Aż cztery lata. „Talita” jest zbiorem opowiadań przemyślanych pod względem formalnym i tematycznym. Najnowsza książka Huellego jest przykładem prozy doskonałej językowo i stylistycznie, dlatego czytelniczy kontakt z tekstami autora „Śpiewaj ogrody” to każdorazowo lekturowa, wysmakowana uczta. Mało jest takich stylistów w literaturze polskiej.  Pisarz w „Talicie” zabiera czytelników w podróż do przeszłości. Do naszej trudnej i zagmatwanej historii.  Czuć w tych tekstach nostalgię. Bardzo lubię taki typ literatury i zawsze się nią zachwycam. “Talitę” cechuje też niesłychana świadomość pisarska autora.  Gra on z literacką tradycją w sposób niebywale subtelny. Widać także w opowiadaniach składających się na zbiór „Talita” cechującą pisarstwo Huellego dbałość o szczegół opisu oraz namysł nad konstruowaniem scen. Wyśmienita literatura!

Znak, 2020

Biblioteka poleca… cz.32

Mira Marcinów – „Bezmatek”

Lektura prozatorskiego debiutu Miry Macinów jest obciążająca pod względem emocjonalnym, dlatego zgadzam się z Markiem Bieńczykiem, który stwierdza, że „facetowi tak trudno przedrzeć się w [ten] gorzki i wspaniały świat matki i córki”. Poziom pisarskiej szczerości autorki ciężko na gruncie współczesnej literatury polskiej porównać do innej tego typu książki. Przychodzą mi jedynie do głowy takie tytuły, jak „Matka odchodzi” Tadeusza Różewicza, czy „Umarł mi” Ingi Iwasiów. „Bezmatek” jest debiutem wielce udanym. To literatura skrajnie intymna, odosobniona, przesiąknięta tematem żałoby, oswajaniem procesu umierania oraz bezwarunkową miłością córki i matki, która, jak pisze autorka była „piękna i niezdrowa”. Z tekstu sączy się melancholia, a miłość i ból po stracie splatają się z przeżywaniem pośmiertnej traumy i oswajaniem ostatecznego odejścia najbliższego człowieka. Czytając tę książkę, odnoszę wrażenie, że powstała ona z niewyrażalnej wewnętrznej potrzeby i niewykluczone, że u jej genezy leży terapeutyczno-ocalająca moc pisania. W tekście bowiem znajdziemy wiele przesłanek skłaniających do postawienia takiej tezy. Choćby taki fragment: „Teraz, pisząc o niej w dni powszednie, naiwnie wierzę, że to ją jakoś ocali od zapomnienia, ale i pomoże mi się odbudować, zyskać niezależność”, a więc poskładać swoją pokawałkowaną poprzez utratę tożsamość, bo kiedy umarła matka, narratorka bezpowrotnie utraciła tożsamość córki. Rzeczownik „bezmatek” oznacza ul, w którym umarła pszczela matka, pozostawiając „osierocone” pszczoły. Mira Marcinów poszerza pole znaczeniowe tego terminu o sens metaforyczny. „Bezmatek” jest nie tylko bardzo czułą opowieścią o narratorce i jej sposobach postrzegania matki: młodej, dojrzałej, umierającej i w końcu nieobecnej, po której pozostała pustka. Jest to także narracja o w dorastaniu mojego pokolenia (Mira Marcinów – rocznik 1985) w czasach transformacji, o życiu w biedzie i dojrzewaniu na prowincji. Autorka jest wirtuozką stylu. Swoje fragmenty zapisuje krótkimi zdaniami, w których pobrzmiewa semantyka bólu, goryczy, czasem rozpaczy, rzadziej ukojenia. Nie będę zbytnio odkrywczy, jeśli powiem, że to jeden z najlepszych, jeśli nie najbardziej wartościowy debiut minionego roku, słusznie kilka dni temu nagrodzony Paszportem Polityki.

Wydawnictwo Czarne, 2020

Biblioteka poleca… cz. 31

Tomasz Jastrun – „Iwicka 8A. Dom pisarzy w czasach zarazy”

Dziś polecamy książkę wyjątkową, tekst z pogranicza reportażu, eseju i memuerystyki. „Bohaterem” obszernej publikacji Tomasza Jastruna jest słynne mieszkanie, w którym w czasach powojennych rezydowali słynni pisarze. Rozprawia on także o tych, którzy się w nim okazjonalnie pojawiali. To obszerna, okraszona anegdotami i dygresjami opowieść o gwiazdach literatury wczesnego PRL-u: o Mieczysławie Jastrunie, Arturze Sandauerze, braciach Brandysach, Bohdanie Czeszce, Władysławie Broniewskim, Pawle Hertzu, Wiktorze Woroszylskim i o wielu innych. Narracja o rezydencji pisarzy jest pretekstem do wyprawy w głąb najmroczniejszych czasów krzepnącego komunizmu. Jastrun rozważa brutalny proceder łamania artystów i uzależniania ich przez władzę. Śledzi i stara się pojąć, dlaczego wielu z nich zniewoliło swoje umysły, kastrując swoją twórczość na użytek komunistycznej propagandy. Sam Tomasz Jastrun urodził się i wychował w domu przy Iwickiej 8A, dlatego pojawiają się w jego rozważaniach bardzo osobiste akcenty. Książka obfituje w zdjęcia oraz materiały źródłowe dopełniające tekst. Drugą jej część stanowią rozmowy z artystami. Pasjonująca lektura!

Wydawnictwo Czarna Owca, 2020

Biblioteka poleca… cz. 30

Olga Tokarczuk – „Czuły narrator”

Rzadko w ostatnim czasie zdarzają się książki, których autorzy z namysłem i troską próbują zrozumieć, a zarazem odsłonić otaczającą nas rzeczywistość: skomplikowaną, wielowarstwową, zróżnicowaną, płynną, wymykającą się uproszczonym, zideologizowanym interpretacjom. Do grupy takich tekstów, gdzie refleksja stanowi podstawę rozumienia, przynależy „Czuły narrator” – pierwsza po otrzymaniu Literackiej Nagrody Nobla – książka Olgi Tokarczuk. Jest to zbiór jej prozy dyskursywnej, na który składają się eseje oraz literaturoznawcze wykłady pisarki, ukoronowane tytułową przemową noblowską. Tokarczuk w mistrzowskim stylu podejmuje w tym ważnym tekście całą serię zagadnień dotyczących każdego z nas i naszego funkcjonowania, nie tylko w obszarze kultury, lecz przede wszystkim w ponowoczesnym świecie. Autorka „Biegunów” z przejęciem podsumowuje to, co dzieje się na naszych oczach; dając nam swoiste résumé. W uproszczeniu tematami, które podejmuje Olga Tokarczuk są: osiągnięcia kultury masowej, technologii oraz problemy natury społecznej, ekologicznej i politycznej. Czyni to błyskotliwie i w skondensowanej formie, sygnalizując je, nie dając gotowych rozwiązań, bo takowe przecież nie istnieją. Tokarczuk zwraca się do czytelnika językiem niebanalnym, wypowiada się frazą wręcz poetycką, ale jednocześnie zrozumiałą i przejrzystą. Zamykający książkę tekst jest swoistym przewodnikiem, mapą intelektualną XXI wieku. Bardzo kusząca jest koncepcja „czułego narratora”, o którym rozprawia Olga Tokarczuk: narratora „czwartoosobowego, który oczywiście nie sprowadza się tylko do jakiegoś konstruktu gramatycznego, ale potrafi zawrzeć w sobie zarówno perspektywę każdej z postaci, jak i umiejętność wykraczania poza horyzont każdej z nich, który widzi więcej i szerzej, który jest w stanie zignorować czas”. To tekst, do którego można wracać, bowiem to zwyczajnie ważne i mądre słowa, wypowiedziane z troską o nas, wzywające do przebudzenia w momencie, kiedy nie jest jeszcze za późno. Pozostałe teksty wybrzmiewają równie mocno, choć dotyczą już mniej uniwersalnych zagadnień. Są bardziej atrakcyjne dla literaturoznawców bądź krytyków literackich, choć i miłośnicy prozy pisarki także będą ukontentowani. Olga Tokarczuk skupia się w nich bowiem na szeroko pojętym procesie powstawania literatury. Dzieli się z odbiorcą refleksjami o przebiegu pisania, o – nieraz żmudnym – trudzie konstruowania powieści, spajania logiki fabularnej, literackich wpływach, filiacjach i kwerendach, które odbywają pisarze robiąc reaserch na etapie wczesnej pracy nad książką. Wiele mówi też o warsztacie kreowania swoich literackich bohaterów, a także o inspirujących lekturach, które zawsze pozostawiają ślady w umyśle twórcy. Zaglądamy więc w tych tekstach za kulisy twórczości jednej z najważniejszych żyjących osobowości polskiej literatury najnowszej. Zachęcam do lektury, bo naprawdę warto!

Wydawnictwo Literackie, 2020

Biblioteka poleca… cz. 29

Wioletta Grzegorzewska – „Dodatkowa dusza”

„Dodatkowa dusza” to książka odmienna na tle dotychczasowej twórczości mieszkającej w Wielkiej Brytanii pisarki. „Guguły” i „Stancje” były tekstami skupionymi wyłącznie na autobiograficznym doświadczeniu, z kolei ostatnia powieść Grzegorzewskiej sytuuje się obok, w rejestrze narracji historycznej. Opowiada o wojennych doświadczeniach Juliana i Marcina Brzezińskich – ojca i syna, którzy zostali uwikłani w tragizm wojny i Holokaustu. Julian Brzeziński, brawurowo ucieka z transportu zmierzającego do obozu zagłady i wraca do Warszawy, by odnaleźć działającego w oddziałach partyzanckich Marcina. Jest to powieść bardzo oszczędna pod względem stylistycznym, lapidarna, a bohaterowie niewiele chcą o sobie powiedzieć, bo doświadczenie traumy zawsze tłumi emocje. Czytając ją w tej perspektywie można próbować zbliżać się do rozumienia mroku wojny, w której traci się bliskich ludzi. To ważna i niełatwa w odbiorze książka, którą z pewnością warto przeczytać.

Wydawnictwo Literackie, 2020

Biblioteka poleca… cz. 28

„Tomek i Jacek. Piraci z Lua Lua” – komiks dla najmłodszych

Niezwyczajne przygody zwyczajnych misiów: Tomka i Jacka. Zwyczajne misie – Nie! bajkowe misie chodzą do szkoły pełnej zwierząt, uczą się, bawią, spotykają z przyjaciółmi. Jadą na wspólne wakacje, przyjaciele z jednej klasy lubiący swoje towarzystwo. Wakacyjny wyjazd nie jest zwyczajny. Nic tam nie jest zwyczajne. Niezwykłe przygody, które przydarzą się przyjaciołom pozwolą im odkryć inny świat, gdzie wszystko jest na opak. Spotkają nowych przyjaciół, przeżyją dramatyczną historię. Na szczęście wszystko zakończy się dobrze. Komiks powinien spodobać się małym czytelnikom lubiącym rysunkowe historyjki. To jeden z laureatów I Ogólnopolskiego Konkursu im. Janusza Christy.

Biblioteka poleca… cz. 27

Joanna Bator – „Gorzko, gorzko”

Joanna Bator napisała najlepszą powieść od czasów „Ciemno, prawie noc”. Jest to monumentalna, rozpisana na cztery pokolenia saga rodzinna o kobietach, które w różnych przestrzeniach i rolach usiłują uzasadniać swoje egzystencje: pozbawione sensu i naznaczone ciężarem utraconych możliwości. W świecie przedstawionym ostatniej powieści wałbrzyskiej pisarki miłość ma gorzki smak i  nie przynosi ukojenia, bo kobiety są same; zamiast mężczyzn w ich życiach pozostają puste miejsca, pomimo że mężczyźni wydają się być w nich jakoś obecni. Wielka siła tkwi w tej narracji, bo Joanna Bator rozmontowuje mit uczucia, które ocala i pozwala doznać spełnienia.  Zarówno Berta, jak i Barbara noszą w sobie fatalizm, który rzuca cień na ich życiowe wybory, natomiast Violetta jest zwyczajnie naiwna, by nie powiedzieć infantylna. Historie czterech przodkiń: prababki, babki i matki wskrzesza najmłodsza z rodu, Kalina. W opowieści Bator niespełnienie jest determinantem, a samotność naturalnym stanem egzystencji. W finale pojawia się jednak nadzieja, bo wszyscy ludzie wierzą, że może być lepiej, inaczej, piękniej, bardziej wzniośle. Można nawet autorce wybaczyć drobny filrt z literaturą popularną, kiedy konstruuje ona brutalne i werystyczne sceny rodem z kryminałów. Siła powieści „Gorzko, gorzko” tkwi także w języku i stylu, bo książka jest bardzo dobrze napisana. Natomiast konstrukcja narracji stwarza wrażenie komponowania tej historii, wypełniania pustych miejsc, odtwarzania jej z fragmentów. Poznając przeplatające się historie czterech pokoleń kobiet, czytelnik nie może oprzeć się wrażeniu, że nawet ta najgłębiej tajona przeszłość rodzinna bezpośrednio wpływa na teraźniejszość i przyszłość. Zachęcam do lektury, bo warto.

Wydawnictwo Znak, 2020

Biblioteka poleca… cz. 26

Renata Piątkowska – „Najwierniejsi przyjaciele: niezwykłe psie historie”

Zbiór opowiadań o psach, które dokonały czegoś niezwykłego – uratowały człowieka, pomogły mu wyzdrowieć lub nie mogły się z nim rozstać. Mamy tutaj psich bohaterów: Barrego, Reksa, Sabę, Karmela, Basko, Czarusia…Moim ulubionym bohaterem jest Hachiko. Dla wielu z Was jest on pewnie znany. Jest to opowieść o niesamowitej miłości psa do człowieka. To historia wiernego Hachiko, który przez 10 lat lojalnie wypatrywał swego pana na tokijskiej stacji, nie wiedząc, że ten już nigdy do niego nie wróci. Pies doczekał się pomnika, a historia stała się pomysłem do napisania książki oraz nakręcenia adaptacji filmowej. Historia psa Hachiko jest bez wątpienia wyjątkowa i niepowtarzalna. Trudno wyobrazić sobie tak głębokie przywiązanie i oddanie właścicielowi. Kochajmy nasze zwierzęta, a one na pewno odpłacą się nam tym samym.

Biblioteka poleca… cz. 25

„Nela na tropie przygód”

Kolejna książka z cyklu Nela mała Reporterka, którą zbytnio nie trzeba reklamować ze względu na duże zainteresowanie wśród młodszych czytelników. Nela była w różnych ciekawych krajach na różnych kontynentach, a jedno z opowiadań w tym tomie dotyczy żółwi na Sri Lance. Wiecie gdzie jest Sri Lanka? Jeśli nie, poszukajcie na mapie.  Sri Lanka jest domem wielu  gatunków żółwi morskich, które przypływają na jej  plaże złożyć jaja. Żyją tu żółwie karetta, zielone, szylkretowe, skórzaste i oliwkowe. Żółw skórzasty jest najszybszym gadem na świecie, potrafi poruszać się z prędkością nawet 35 km na godzinę. Niesamowite, prawda? A mówimy „powolny jak żółw”. Na plażach Sri Lanki znajduję się schroniska i wylęgarnie  dla żółwi. A dlaczego i po co? Zapraszamy do Biblioteki Młodych po lekturę!

Biblioteka poleca… cz. 24

Radosław Młynarczyk -„Hłasko. Proletariacki książę”

W wieku trzydziestu pięciu lat, tuż przed śmiercią, Hłasko był już pisarzem artystycznie wypalonym, próbującym pokonać twórczą niemoc i powrócić z kolejną powieścią. Przedwcześnie się zestarzał, nosząc ciężki bagaż emigranta i wycieńczając swój organizm nadmiarem alkoholu łączonego z lekami nasennymi. Jego burzliwe związki z kobietami przeszły do legendy, tak samo jak pijaństwo, porywczość oraz inne ekscesy. Powiedzieć więc, że Marek Hłasko miał tak bogatą biografię, iż mógłby swoimi intensywnymi przeżyciami obdzielić kilku artystów, to nic nie powiedzieć. Właśnie ta autobiograficzna klisza, przez pryzmat której zwykło się odczytywać prozę autora „Pętli”, stała się dla Młynarczyka punktem odniesienia w odtwarzaniu życiorysu tego interesującego pisarza – twórcy odpornego na działanie procesu historycznoliterackiego. Odpornego, gdyż niejeden jego rówieśnik „po piórze” nie funkcjonuje już w świadomości czytelniczej odbiorców literatury. A Hłasko nieźle się w niej zakorzenił, nawet nie dlatego, że jego proza była jakoś specjalnie wybitna, lecz raczej dzięki podejmowanym przez siebie strategiom mitologizacyjnym oraz powiewowi świeżości, który wnosiło jego pisarstwo, tak odmienne, na tle przedodwilżowych socrealistycznych produkcyjniaków. Jest to truizm, że Hłasko żył szybko i umarł młodo. Jako czytelnicy mamy tego świadomość,  wiemy również o tym, że wszystko, czego doświadczył, przetwarzał w prozę, przemieniając w literacki mit nawet swój życiorys. Dlatego największą zaletą książki Młynarczyka jest jej wymiar dekonstrukcyjny. Badacz obnaża wszystkie wcielenia Hłaski, podważa jego legendę i demaskuje różnorakie mistyfikacje, które niepokorny pisarz wkomponował w swoją biografię. Czytając tę kapitalnie napisaną opowieść o życiu tego literackiego buntownika, przekonamy się, że prawdziwe życie Hłaski jest tak samo pociągające jak jego zmyślenia, dzięki którym usilnie kreował się na pisarza z marginesu, szturmem wdzierającego się na artystyczne salony. Warto przeczytać!

Wydawnictwo Czarne, 2020

Biblioteka poleca… cz. 23

Matthew Syed – „Wymiatasz”

Barwny poradnik dla nastolatków. Autor pokazuje młodym ludziom, w jaki sposób dążyć do zamierzonego celu. Sugeruje, że geniuszy na tym świecie jest niewielu, za to mnóstwo ludzi osiągnęło sukces swoją ciężką pracą. Poradnik pełen rad i motywacyjnych haseł, które mają utwierdzić młodych ludzi, że mimo porażek, kryzysów warto próbować dalej, starać się i pracować, aby osiągnąć sukces. Jest to pozycja idealna dla pełnych obaw nastolatków, którym doskwiera brak wiary we własne możliwości. Sukces wymaga czasu i pracy, a przede wszystkim dużo cierpliwości.

Uwierz w siebie i odważ się zostać mistrzem w czym tylko zechcesz! A gdybyś tak mógł wymiatać w czym tylko zechcesz? Nie jest to takie niemożliwe, jak Ci się wydaje!

Jeśli czasem myślisz, że

  • matematyka naprawdę wymaga wyjątkowych zdolności
  • w sporcie albo jest się dobrym, albo nie
  • nie jesteś ani trochę muzykalny

to znaczy, że napisałem tę książkę specjalnie dla Ciebie! Dzięki niej rzucisz wyzwanie wszystkim uprzedzeniom i stereotypowym przekonaniom, które Cię ograniczają. Przekonasz się, że właściwe nastawienie to coś, co pomoże ci w realizacji Twoich najśmielszych marzeń. WIEM, że Ci się uda. A niby skąd? – zapytasz. Z własnego doświadczenia! Nie jestem urodzonym sportowcem, a mimo to dwukrotnie zdobyłem mistrzostwo olimpijskie. I wiesz, skąd jeszcze? Bo… WYMIATASZ!

Biblioteka poleca… cz. 22

Monika Bień-Königsman – „Ole! Hiszpania dla dociekliwych”

Druga książka z cyklu Świat dla dociekliwych.

Dzięki tej książce poznacie historię i geografię Hiszpanii i dowiecie się wszystkiego o hiszpańskich fiestach, bitwie pomidorowej i mistrzostwach w drzemaniu. Przeczytacie o tradycyjnych przekąskach i lizakach Chupa Chups.Co Hiszpanie jedzą na śniadanie? Czemu w Sylwestra na wyścigi połykają winogrona, stojąc na jednej nodze? Który sławny Hiszpan twierdził, że 1+1 nie musi równać się 2, a czasem nawet nie powinno? W jaki sposób muchy przyczyniły się do powstania tapas? Dlaczego włoskie westerny kręcono w Hiszpanii? „¡Olé!” odpowie na wszystkie te pytania – i wiele innych.

 

Biblioteka poleca… cz. 21

Zofia Fabjanowska-Micyk – „Banzai, Japonia dla dociekliwych”

Wydawnictwo Dwie Siostry wydało cykl książek popularno-naukowych dla dzieci i młodzieży Świat dla dociekliwych. Seria ta prezentuje kulturę różnych krajów: opowiada o miejscach, postaciach, zabytkach, potrawach i pojęciach, o których prawie każdy słyszał, ale mało kto naprawdę zna kryjące się za nimi historie – a także o tych mniej znanych, które warto poznać.

Ta książka to prawdziwa podróż po Japonii. Przeczytacie w niej o japońskim piśmie i języku, jedzeniu na macie, ceremonii picia herbaty, kimonie, origami, sztukach walki, kreskówkach i komiksach Manga, bonsai, Fudżi, tuńczykach, tradycjach i wielu innych ciekawostkach…. Dlaczego Japonię nazywa się Krajem Kwitnącej Wiśni? Co oznacza czerwona kropka na japońskiej fladze? Czy w Japonii obchodzi się Dzień Dziecka? Czy „daj dziobu” to na pewno „daj buziaka”? Skąd się wzięła Hello Kitty? Dlaczego w Japonii złodzieje, okradając domy, zdejmują buty?

 

Biblioteka poleca… cz. 20

Marek Krajewski – „Mock”

Kryminały Marka Krajewskiego wpisują się w rejestr ambitniejszej literatury popularnej. Mają wiele niewątpliwych zalet jako książki rozrywkowe oraz jako teksty o charakterze historycznym. Postaram się przybliżyć jedną z książek opowiadających o perypetiach Ebercharda Mocka, powieści z 2016 roku – „Mock”. Wspomniana przez mnie seria to jeden z najbardziej poczytnych u nas cyklów powieści kryminalnych. Krajewski konsekwentnie tworzy go od 1999 roku, w efekcie czego doczekał się już dziewięciu tomów. Powieści z tej serii opowiadają historię Eberharda Mocka, pracownika Prezydium Policji. Główny bohater rozwiązuje przerażające zagadki i walczy z osobistymi problemami w otoczeniu mrocznych zaułków Wrocławia początku XX wieku oraz w międzywojennym Breslau. W części zatytułowanej „Mock”, dzielny policjant, w aurze skandalu obyczajowego, związanego z nim samym musi rozwikłać tajemnicę rytualnego zabójstwa gimnazjalistów. Tym, co przykuwa uwagę w książkach Krajewskiego jest nie tylko wartka akcja, nieprzewidywalna fabuła i skomplikowana konstrukcja bohaterów, lecz przede wszystkim aspekt historyczny cyklu w postaci misternie odwzorowanej przestrzeni dawnego Wrocławia oraz liczne nawiązania i aluzje do sztuki antycznej, bowiem Krajewski z wykształcenia jest filologiem klasycznym, który do 2007 roku był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Wrocławskiego. Z pełnym przekonaniem można te powieści polecić czytelnikom poszukującym ambitniejszej rozrywki.

Wydawnictwo Znak, 2016

Biblioteka poleca… cz.19

Szczepan Twardoch – „Król”

Przy okazji premiery serialowego „Króla”, wyprodukowanego przez Canal+, warto przypomnieć powieść Szczepana Twardocha, bowiem stała się ona podstawą scenariusza tego jakże wciągającego telewizyjnego widowiska. Końcówka lat trzydziestych. Warszawa. Polityczno-historyczny sztafaż. Niejednoznaczny bohater: trochę dobry, trochę zły. To wyznaczniki tej zgrabnie skonstruowanej opowieści o degrengoladzie moralnej, upadku i o antysemityzmie. Twardoch przedstawia Warszawę przeciętą grubą krechą klasowych i etnicznych podziałów, diagnozując społeczne rozwarstwienie głównie w kontekście politycznym. Im bardziej jednak zagłębiamy się w narrację, konteksty historyczny i polityczny zdają się znikać. Powieść jest intrygująca pod kątem fabularnym, posiada mocno zarysowane postaci, których motywacja daje się odczytywać raczej w kryteriach moralnych i tożsamościowych. Wreszcie sama fabuła – bardzo mocno przystająca do współczesności – jest, co tu dużo mówić, atrakcyjna. Zachęcam do śledzenia losów Jakuba Szapiry, boksera klubu Makabi, jego mentora Kuma Kaplicy, który trząsł przedwojenną Warszawą oraz Ryfki Kij. W Warszawie A.D. 1937 jest groźnie i brutalnie. Bojówki PPS załatwiają swoje porachunki z panoszącymi się oenerowcami, a żydowscy gangsterzy sieją postrach. To stolica żywcem wyjęta w ballad Stanisława Grzesiuka. Polecam dobrą książkę Szczepana Twardocha i kapitalnie zrealizowany, dopracowany pod każdym szczegółem serial.

Wydawnictwo Literackie, 2016

Biblioteka poleca… cz.18

Jakub Małecki – „Saturnin”

Autor znakomitego „Dygotu” przyzwyczaił swoich czytelników do wypracowanego poziomu literackiego, pomimo że swoje historie buduje na z góry wypracowanym przez siebie schemacie narracyjnym, odnoszącym się do konstrukcji bohatera oraz przebiegu akcji. Można mu to jednak wybaczyć, gdyż rozbudowana sfera psychologiczno-obyczajowa jego książek rekompensuje to mikroskopijne niedociągnięcie warsztatowe. W nim też tkwi trochę zmarnowany potencjał tej prozy, bowiem kreacja bohaterów drugoplanowych aż prosi się o rozwinięcie.  Poza tym ten zdolny prozaik posiada rzadką umiejętność zajmującego opowiadania właściwie tej samej historii: o traumie, rodzinnej tajemnicy i niespełnieniu. „Saturnin” jest jego kolejną książką podejmującą problem przeżywania bólu i okaleczenia emocjonalnego. To również opowieść, która w warstwie fabularnej sięga do przeszłości, pokazując sieć wzajemnych powiązań rodzinnych głównego bohatera oraz motywację jego postępowania. Warto również podkreślić, że „surowcem”, z którego Małecki zbudował fabułę „Saturnina” jest prawdziwa historia rodzinna pisarza, odpowiednio przetworzona i ufikcyjniona. Prozę Małeckiego zawsze będę rekomendował, zatem zachęcam do sięgnięcia po jego najnowszą powieść!

Wydawnictwo SQN, 2020

Biblioteka poleca… cz.17

Mario Vargas Llosa – „Burzliwe czasy”

Ostatnia powieść peruwiańskiego Noblisty bywa porównywana do jego najwybitniejszej książki, do „Święta Kozła”. Niewątpliwie autor „Wojny końca świata” zaserwował swoim czytelnikom opowieść z pogranicza. Mam na myśli zderzenie dwóch nurtów jego twórczości: politycznie zaangażowanego oraz lżejszego: obyczajowo-erotycznego. W „Burzliwych czasach” Peruwiańczyk odsłonił przed nami kulisy zamachu stanu w Gwatemali w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Fabuła jest pretekstowa, ponieważ problem, który Llosa diagnozuje dotyczy każdego czasu, miejsca i każdej formy rządów. Przybliża nam mechanizm manipulacji opinią publiczną przez specjalistów od PR. Twórczość Vargasa Llosy wyróżnia niezwykły dar opowiadania oraz barwny, soczysty styl. Niewielu współczesnych pisarzy potrafi prowadzić narrację na poważny temat, swobodnie poruszając się w różnych rejestrach literackości, podsycając jednocześnie zainteresowania czytelnika fabułą. Oto Mistrz Llosa właśnie! Książka wkrótce trafi na półkę Biblioteki Biecz, a ja gorąco zachęcam do jej lektury!

Wydawnictwo Znak, 2020

Biblioteka poleca… cz.16

Barbara Klicka – „Zdrój”

„Zdrój” jest bardzo cienką objętościowo, pierwszą książką prozatorską poetki Barbary Klickiej. Lektura ta stawia czytelnikowi swoisty opór. Nie jest przyjemna. Tę pełną emocji powieść o kruchości ciała, walce z demonami przeszłości i dojmującej samotności można czytać kontekstowo, poprzez pryzmat twórczości Manna, Gombrowicza czy Kafki. Powiem szczerze, iż czytając ją, byłem świeżo po lekturze rozszerzonej książki „Na marginesie życia” Stanisława Grzesiuka, stąd też wiele czytelniczych asocjacji do opisów leczenia chorego na gruźlicę warszawskiego barda. Klicka z wyczuciem pisze o chorobie oraz traumie bohaterki. Oddzielny problem zawarty w powieści Barbary Klickiej, na który zwraca się uwagę, to (pod)ległość pacjenta/kuracjusza instytucjonalnej machinie. „Zdrój” to też w wyważony sposób napisana gorzka satyra na polskie społeczeństwo. Miejsce, w którym bohaterka ma się uleczyć, staje się i pułapką, bo zamiast zyskać spokój, w tej opresyjnej przestrzeni dochodzi do niewygodnej konfrontacji ze sobą. Jedna z bardziej wartościowych książek minionego roku!

Wydawnictwo W.A.B., 2019

Biblioteka poleca… cz.15

Szczepan Twardoch – „Pokora”

W swej ostatniej powieści Szczepan Twardoch po raz kolejny podejmuje problem uwikłania w śląskość. Mało tego, można powiedzieć, że nikt tak, jak on o Śląsku nie opowiada.  Wielką zaletą prozy pilchowickiego pisarza jest  jego obsesyjne krążenie wokół tematu pękniętej, niepełnej, niejednolitej tożsamości. Obserwujemy ten wątek właściwie w każdej powieści autora  „Morfiny”.  „Pokora” będąca odpryskiem jego znakomitego „Dracha” po raz kolejny udowadnia, że pozycja Twardocha na mapie polskiej prozy jest mocno uzasadniona, zarówno literackością, jak również głębią podejmowanej problematyki. Powieść w swej głębszej warstwie opowiada o tym, ile upokorzeń może znieść człowiek aspirujący do tego, by być uważanym za honorowego oficera, wykształconego człowieka, dobrego Niemca, by zyskać wyższy status społeczny i raz na zawsze odciąć się od zakorzenienia  w społecznych nizinach. „Pokora to także znakomicie napisana powieść historyczno-obyczajowa, bo Twardoch posiada niesamowity dar narracyjno-językowy. Koniecznie trzeba przeczytać!

Wydawnictwo Literackie, 2020

Biblioteka poleca… cz.14

Paweł Piotr Reszka – „Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota”

„Płuczki” są kolejną książką z półki reportaż historyczny, która podejmuje problem Holocaustu. Po wojnie, w przestrzeni dawnych nazistowskich obozów zagłady w Sobiborze i Bełżcu zarówno mężczyźni, kobiety, jak i dzieci prowadzili tak zwane „poszukiwania żydowskiego złota”. Kopali w mogiłach setek tysięcy żydowskich ofiar, mieszkańców pobliskich wsi, przepłukując ich prochy zmieszane z ziemią w rzece lub specjalnie przygotowanych do tego dołach, tzw. „płuczkach”. W swoim reportażu Paweł Reszka oddaje tym ludziom głos. Opowiadają o tym z obojętnością, która czytelnika poraża. „Płuczki” nie pozostawiają żadnych wątpliwości; każdy naród ma swe jasne i ciemne karty w historii, nie można wciąż udawać ofiar i na tym budować tożsamości zbiorowej – zdaje się mówić autor tych wstrząsających tekstów. Zarówno on, jak i czytelnik starają się zrozumieć ten proceder nie mieszczący się w głowie moralnego człowieka. Ale czy można mówić o moralności w rzeczywistości wynaturzonej przez wojnę? To kolejny problem.  Autor dystansuje się, nie ocenia, zastanawia się, stawia pytania.

Wydawnictwo Agora, 2019

Biblioteka poleca… cz.13

Radek Rak – „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”

Tydzień zaczynamy od krótkiego omówienia książki, która w tym roku została uhonorowana Literacką Nagrodą Nike. Jest to „Baśń o wężowym sercu albo  wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Powieść Radka Raka posiada niezwykły potencjał narracyjny, bowiem autor garściami czerpie zarówno z dziewiętnastowiecznej historii Galicji, mierząc się z tematem chłopskiego zrywu, jak również z podań i legend, które dla potrzeb klasyfikacyjnych można określić mianem ludowej fantastyki. Rak na nowo odczytuje społeczne podłoże  ruchu rabacyjnego z 1846 roku, tworząc swoistą chłopską mitologię Galicji, zanurzoną w ludowości. Nazywa ją „mitologią chamów”. Jest to książka przemyślana zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i tematycznym. Pisarz ujmuje genezę rabacji w zupełnie odmiennym kontekście, przynosząc swoiste novum  w odniesieniu do trochę skostniałego gatunku powieści historycznej, średnio już atrakcyjnego dla czytelnika. „Baśń o wężowym sercu…” jest książką z wszech miar nowatorską, ponieważ łączy w sobie, wydawać by się mogło, skrajne literackie rejestry, ale na tym właśnie polega siła oddziaływania literatury. Koniecznie trzeba przeczytać!

Wydawnictwo Powergraph, 2019

Biblioteka poleca… cz.12

Anna Dziewit-Meller – „Od jednego Lucypera”

Anna Dziwit-Meller po trochę literacko nieudanej „Górze Tajget” napisała książkę naprawdę dobrą. „Od jednego Lucypera” jest kobiecą sagą zanurzoną w historii Śląska, która problematyzuje się wokół niełatwych tematów pamięci, zapomnienia, dziedziczenia traum oraz uwikłania w ciało. Dla autorki kobieca pamięć jest nierozerwalnie sprzężona właśnie z ciałem. Czytając tę książkę miałem w głowie głośny feministyczny manifest Hélène Cixous – „Śmiech meduzy”, dotyczący strategii tworzenia literatury przez kobiety, tak zwane „pisania ciałem”. Bohaterki „Od jednego Lucypera” muszą wiedzieć, że ciało trzeba umieć opanować, by móc kontrolować swoje życie, bo jest ono co prawda wyróżnikiem, ale także siedliskiem tego, co traumatyczne, bolesne i złe. W narracji Dziewit-Meller wędrujemy przez czasy stalinizmu, od ubeckich katowni, przez budowanie PRL-u do pierwszych dekad XXI wieku, poznając trzy generacje kobiet uwikłanych w swoje czasy. Bardzo dobra, wielowymiarowa powieść!

Wydawnictwo Literackie, 2020

Biblioteka poleca… cz.11

Jonas T. Bengtsson – „Życie Sus”

Ta skromna i mocno skondensowana fabularnie powieść Duńczyka ukazała się w bardzo dobrej serii prozatorskiej „Literatura Skandynawska” Wydawnictwa Poznańskiego. Bengtsson jest niezwykle obiecującym pisarzem, którego cenią zarówno krytycy, jak i czytelnicy. Stylistyka „Życia Sus”, narracyjna „żwawość” tej powieści oraz podejmowana przez autora problematyka społeczna sprawiają, że czyta się tę książkę z niesłabnącym zaciekawieniem i przerażeniem zarazem. Perypetie nastolatki z rozbitej, dysfunkcyjnej rodziny przykuwają uwagę bardziej od kryminalnej fabuły skandynawskich autorów powieści kryminalnych. Rzadko zdarza się, by literatura piękna miała tak rzadki dar lekkości odbioru przy ciężarze problematyki, dlatego „Życie Sus” ujmuje odbiorcę właśnie swoją prostotą. Jest to też książka trochę brutalna, miejscami ocierająca się o groteskę. Motorem napędowym dla tytułowej bohaterki jest zemsta, a wszystko inne, co w jej życiu się dzieje to tylko środek do celu. To mocna, szczera w swej dosadności, podszyta cynizmem proza.

Wydawnictwo Poznańskie, 2020

Biblioteka poleca… cz.10

Grzegorz Musiał – „Ja, Tamara. Powieść o Tamarze Łempickiej”

Łempicka była postacią tak barwną i ekscentryczną, że w końcu na temat jej bogatej biografii napisano książkę. Napisania powieści podjął się Grzegorz Musiał. Styl oraz warstwa językowa są w moim odczuciu jej najmocniejszą warstwą. Szczegółowość autora dotycząca faktografii wyjętej z życiorysu malarki, także imponuje. Wielką zaletą „Tamary…” jest także bez wątpienia jej zwięzła narracja, która w sposób rygorystyczny ujmuje faktograficzne bogactwo, bo sporo działo się w życiu tej malarki. Inaczej zapanowałby narracyjny chaos, a – nadmienię, że  –  książkę czyta się z pasją, jednym tchem. Zatem same zalety Drodzy Czytelnicy! W warstwie fabularnej otrzymujemy skomplikowany portret Łempickiej jako gorączkowej i pełnej wewnętrznych sprzeczności artystki. Co nie mniej istotne, Musiał nie pomija aspektów jej życia prywatnego. Portret malarki ulokowany został na trudnym, historycznym tle dwudziestowiecznych parkosyzmów. Nie jest powieść Musiała czytelniczą propozycją wyłącznie dla miłośników biografii. To przede wszystkim solidna porcja dobrej literatury z bogatymi historycznymi odniesieniami, to proza, z którą warto się zapoznać.

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2020

Biblioteka poleca… cz.9

Mirosław Tryczyk – „Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć”

„Drzazgę” dobrze jest czytać, mając na uwadze książki Joanny Tokarskiej-Bakir, Jacka Leociaka, Patrycji Dołowy, Barbary Engelking oraz kilku innych badaczy Zagłady. Publikacja Tryczyka traktuje o trudnym uwikłaniu przodków w dramatyczną historię. Jej fundamentalny problem dotyczy rozpoznania strasznej prawdy i winy, z którymi ciężko się uporać w następnych pokoleniach. Każda narracja o tym, że Polacy mordowali Żydów, z powodu wagi tego problemu oraz emocjonalnego ładunku, jest trudna i niewygodna. Autor „Miast śmierci” pisze o tym, jak żyje się z piętnem takiego dziedzictwa, gdyż jego dziadek brał udział w pogromie Żydów. Szuka więc ludzi podobnych sobie, z analogicznym obciążeniem historycznym oraz przywołuje zbliżone opowieści. „Drzazga”, podobnie zresztą jak „Płuczki” Pawła Reszki, wpisuje się w nurt przypominania. Książka, oprócz emocjonalnego stosunku do tematu, posiada bardzo dużą wagę dokumentalną. Publikacja godna polecenia.

Znak Literanova, 2020

Biblioteka poleca… cz.8

 Ziemowit Szczerek – „Cham z kulą w głowie”

Ziemowit Szczerek w każdej swojej książce zawiera dekonstrukcję naszych narodowych fantazmatów. To jego pisarska obsesja. Nieważne czy jest to proza fikcjonalna, ulokowana w alternatywnej historycznej rzeczywistości, jak „Cham z kulą w głowie”, czy książka z pogranicza eseistyki i gonzo reportażu, jak choćby jego głośny „Mordor…”. Najnowsza powieść jest zapisem alternatywnych dziejów Polski w XX wieku. Narracja w sposób przemyślany ulokowana została w konwencji quasi-kryminału. Szczerek kreśli tę utopijną, komicznie groteskową wizję polskości nieprzypadkowo. Jest to pretekst do tego, by punktować nasze narodowe przywary ze skłonnością do nietolerancji na czele. W literackich wyobrażeniach autora „Siódemki” zbiorowa mentalność Polaków niczym nie różni się od wizji historycznej; również trawią Polskę wewnętrzne wojenki, głupota, buńczuczność, brak narodowej solidarności, czy zgubna skłonność do ułańskiej fantazji. Ponadto Szczerek czyni inteligentne paralele do naszej współczesności, pokazując jak rzeczywistość w przewrotny sposób wyimaginowana, przenika się z realnością A.D. 2020. Sporo tu ironii, groteski, pastiszu i specyficznego Szczerkowego humoru. Rzecz naprawdę błyskotliwa!

Znak Literanova, 2020

Biblioteka poleca… cz.7

Monika Sznajderman – „Pusty las”

Wydany w ubiegłym roku esej Monika Sznajderman w sensie tożsamościowym  jest znakomitym dopełnieniem jej wcześniejszej książki pod tytułem „Fałszerze pieprzu”. „Pusty las” jest tekstem o przywracaniu pamięci i zapominanej historii. Tak najogólniej można scharakteryzować problematykę ostatniej publikacji pisarki z Wołowca. Autorka podkreśla, że pasjonuje ją odkrywanie codziennej historii zwykłych ludzi, mieszkańców dawnej Łemkowszczyzny, którzy zostali wykorzenieni w konsekwencji Akcji Wisła. Nasze istnienie jest zatem istnieniem w pamięci. Monika Sznajderman z  nostalgią przywołuje ludzi, rozwodzi się o przestrzeni i wydarzeniach, oswajając jednocześnie miejsce, w którym żyje. Ten niefikcjonalny aspekt prozy jest jej naturalną siłą. Książka trafiła do finałowej siódemki Literackiej Nagrody Nike 2020. Lektura obowiązkowa nie tylko dla pasjonatów przeszłości.

Wydawnictwo Czarne, 2019

Biblioteka poleca… cz.6

Martin Pollack – „Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki”

Martin Pollack jest specjalistą od literackiego „drążenia” historii swej rodziny. W przypadku najnowszej książki eseistycznej Austriaka, los jego ciotki Pauline Bast (po mężu Drolc), staje się przyczynkiem do opowiedzenia trudnej historii  Dolnej Styrii, w której przeplatał się żywioł niemiecki i słoweński. Pollack przybliża antagonizm pomiędzy Słoweńcami a Niemcami, który w różnym natężeniu rozgrywał się w okresie dwudziestolecia międzywojennego oraz II wojny światowej. W wyniku tych historycznych komplikacji, pod koniec wojny w nazistowskim obozie w Hrastovcu zmarła z głodu i wyczerpania tytułowa ciotka Autora. Martin Pollack jest wybitnym twórcą literatury non-fiction i mistrzem badania źródeł, a każda jego książka to wyprawa w tragiczną przeszłość naszej części kontynentu. W najnowszej publikacji próbuje dociec przyczyn śmierci swej krewnej, kreśląc dramatyczny pejzaż przeszłości, w której nacjonalistyczne ideologie w wymiarze zbiorowym są destruktywne dla ludzkiej egzystencji. Lektura obowiązkowa!

Wydawnictwo Czarne, 2020

 

Biblioteka poleca… cz.5

Mikołaj Grynberg –„Poufne”

Mikołaj Grynberg, autor znakomitej „Księgi Wyjścia” oddał do rąk czytelników książkę skromną objętościowo, aczkolwiek głęboką znaczeniowo. „Poufne” to zbiór zazębiających się krótkich opowiadań podejmujących problem funkcjonowania mniejszości żydowskiej w powojennej Polsce. Grynberg jest pisarzem, który drobiazgowo eksploruje doświadczenie żydowskie na styku z polskością. To wielka cecha jego pisarstwa. Chyba nikt tak, jak on nie analizuje tego tematu w prozie współczesnej. W swej najnowszej publikacji opowiada o losach doświadczenia żydowskiego, przy zachowaniu stylistycznego minimalizmu. Pomimo prostoty i formalnej oszczędności, początkowo trochę ciężko wchodzi się w świat wykreowany przez autora „Oskarżam Auschwitz”, lecz dla czytelników ceniących wartość pamięci funkcjonującej jako temat literacki, będzie to książka przy swej skromności, znacząca. Jej niewątpliwą zaletą jest także rozbrajanie patosu poprzez humor oraz ironię. Mikołaj Grynberg w „Poufnych” stał się tym razem depozytariuszem narracji zanurzonych w przeszłości, które przekazuje się młodszym pokoleniom, bo to także książka o uwikłaniach w rodzinne relacje, jak również o przekazywaniu pamięci. Gorąco polecam.

Wydawnictwo Czarne, 2020

Biblioteka poleca… cz.4

Margaret Atwood –„Opowieść  Podręcznej”, „Testamenty”

W 1985 roku Margaret Atwood wydała klasyczną już dzisiaj antyutopię „Opowieść Podręcznej”, skupiającą się na piekle kobiet zamienionych w niewolnice (tytułowe Podręczne), których jedyną powinnością jest rodzenie dzieci dla żon komendantów Republiki Gilead. Po trzydziestu pięciu latach pisarka w „Testamentach” ponownie zanurza się w odrażającym pod względem moralnym świecie totalitarnej teokracji Gilead’u. W przeciwieństwie do pierwszej części cyklu, „Testamenty” posiadają trzy warstwy narracyjne. Ten zabieg formalny umożliwił pisarce przedstawienie mechanizmu ulegania opresyjnej władzy, ponieważ jedna z perspektyw opowieści należy do Ciotki Lidii, ofiary, a zarazem bezlitosnej funkcjonariuszki totalitarnego, kastowego państwa, w którym nie ma miejsca dla wolności kobiet. Siłą dylogii jest przerażająca wizja systemowego zniewolenia, serwowanego przez opresyjne i drakońskie prawo oraz prawdopodobieństwo zaistnienia takiego świata. „Testamenty” otrzymały Nagrodę Bookera, a na motywach „Opowieści Podręcznej” trzy lata temu powstał znakomity serial streamingowany przez platformy Hulu i HBO. „Opowieść Podręcznej” można wypożyczać, „Testamenty” już wkrótce znajdą się na półce z literaturą anglojęzyczną.

Wydawnictwo Wielka Litera, 2020

     

Biblioteka poleca… cz.3

Mikołaj Łoziński – „Stramer”

Mikołaj Łoziński, zdolny pisarz wkraczający już w średnie pokolenie literatów, dość długo kazał nam czekać na swoją nową powieść. Ktoś może zapytać, skąd tytuł „Stramer”. Otóż fabuła powieści opowiada losy żydowskiej rodziny z Tarnowa o takim właśnie nazwisku, a jej akcja rozgrywa się pomiędzy dwiema wojnami światowymi i znajduje swój finał w dobie Holokaustu. Osią wokół której Mikołaj Łoziński buduje narrację jest codzienność. Nie sili się na wzniosłość, lecz skupia się na zwyczajnym życiu niczym nie wyróżniającej się żydowskiej familii z ulicy Goldhamera. Autor z dystansem podchodzi do niełatwych wątków wspólnej przeszłości – i co jest największą wartością tej książki – nie ideologizuje historii ani nie poddaje jej żadnej mitologizacyjnej strategii. Skupia się na warstwie obyczajowej, przepięknie oddając koloryt żydowskiej tradycji oraz trudy codziennego życia w niełatwych czasach. Od początku wiemy jaki los spotka naszych bohaterów, lecz „Stramer” bynajmniej nie wpisuje się w znane czytelnikom narracje na temat Zagłady i antysemityzmu. Piękna i wielka powieść, która wkrótce będzie dostępna w naszej bibliotece.

Wydawnictwo Literackie, 2019

Biblioteka poleca… cz.2

Izabela Morska – „Znikanie”

„Znikanie” Izabeli Morskiej (Izabela Filipiak, autorka docenionych powieści: „Absolutna amnezja’ i „Śmierć i spirala”) stanowi przykład znakomicie napisanej prozy niefikcjonalnej. Tego typu pisarstwo sytuujące się w opozycji do prozy fabularnej i fikcjonalnej robi w ostatnich latach oszałamiającą karierę, czerpiąc z różnych rejestrów gatunkowych. Izabela Morska osią swej opowieści uczyniła trudne doświadczenie autobiograficzne. Wspomnienia obciążone traumą w „Znikaniu”, przetworzone zostały w misternie skonstruowaną narrację odnoszącą się do problemu przeżywania choroby oraz radzenia sobie z przygnębiającą świadomością nawarstwiających się fizycznych niedomagań. Autorka w tej niezwykle sugestywnej i bardzo bolesnej książce łączy elementy reportażu z prozą autobiograficzną, przeplatając opowieść o postępującej chorobie trafnymi spostrzeżeniami natury społeczno-filozoficznej. Książka zyskała nominację do Literackiej Nagrody Nike 2020.

Wydawnictwo Znak Literanova, 2019

 

Biblioteka poleca… cz. 1

Ian McEwan – „Na plaży Chesil”

Stwierdzenie, że powieść autora „Pokuty” jest książką ważną to truizm. Wszystkie narracje Brytyjczyka są nie tylko obyczajowo oraz ideowo „śmiałe”, lecz przede wszystkim przynoszą rzadko spotykany w opowieściach współczesnych prozaików ładunek problematyki moralnej. „Na plaży Chesil” przedstawia obraz całkowitego rozpadu relacji miłosnej, rozpadu rozgrywającego się w dobie poprzedzającej rewolucję obyczajową 1968 roku. Obawy, niedopowiedzenia, lęki, niezweryfikowane doświadczeniem oczekiwania związane z wchodzeniem w sferę erotyczną, stają się dla nowożeńców – bohaterów powieści – preludium do ich osobistego dramatu oraz gorzkiego finału bajecznie zapowiadającego się małżeństwa. Niemożność porozumienia, wynikająca ze społecznego konwenansu, stawiającego żelazne bariery rozmowom na temat cielesności, pogrzebała związek, w którym już pół dekady później ów przykry incydent, przynoszący wzajemną niechęć, zostałby przez parę obrócony w zabawną anegdotę, bo jak pisze McEwan na samym początku powieści: „byli młodzi, wykształceni, w noc poślubną oboje bez doświadczenia w <tych sprawach>, i żyli w epoce, w której rozmowa o problemach seksualnych była po prostu niemożliwa”. W 2017 roku powstała udana ekranizacja tejże znakomitej powieści.

Wydawnictwo Albatros, 2008